W najbliższy piątek wchodzi u nas do kin “nowy” Allen. Film gorąco polecam, sam widziałem go w bardziej cywilizowanym kraju dobre parę miesięcy temu. I też wtedy już wspominałem, że drugi raz po “Match Poincie” Allen zachwycił mnie niemal idealną zgodnością swoich poglądów na świat z moimi. Tamten film mówił o roli przypadku w życiu i jego wpływie na sens naszych działań (w skrócie – rola kluczowa, wpływ wykluczający), “Vicky Cristina Barcelona” bierze na tapetę temat miłości. Ludzie reagujący alergicznie na emo oraz nie chcący sobie zdradzać szczegółów fabuły proszeni są w tym miejscu o przerwanie lektury.
Kiedyś pewnie powiedziałbym, że z obu bohaterek filmu łatwiej mi zrozumieć Vicky (choć z miejsca oczywiście wzbudziła na początku mój wstręt) – wierzącej, że układa sobie idealne życie przy boku idealnego faceta, przy czym nieświadomej tego, że owe ideały istnieją tylko w jej głowie, a otacza ją po prostu szara zwyczajna rzeczywistość słaby mająca z nimi związek. Nawet jednak wybita z niej przez miłosne uniesienie nie porzuci swoich iluzji. Bo uświadomi sobie również iluzoryczność owych uniesień. Obiekt westchnień zawsze jest tylko tworem wyobraźni, a nie realną osobą. A ile razy wydaje się, że oto zaczęło się coś wspaniałego, wyśnionego, przepięknego i trwać będzie wiecznie, najprawdopodobniej ta wspaniałość ma miejsce tylko w tej chwili i właśnie się kończy. Pragmatyczniej jest nie pozwalać wpłynąć czemuś tak ulotnemu na życiowe plany.
Mi jednak chyba bliżej charakterem do postaci granej przez Scarlett – przekonanej, że ból jest nieodłącznym składnikiem realnego uczucia i zniechęcającej się tym, co podaje się jej bez przeszkód na tacy lub tym, co powszednieje. We mnie też trudno obudzić jakiekolwiek emocje, dopóki się ich nie doprawi odpowiednią dawką tęsknoty, nieszczęścia i rozczarowań. W moich oczach największą atrakcyjność zyskuje to, co udać się nie może. Im bardziej nierealny cel, tym bardziej wyrywa mnie z obojętności i skłania do zdecydowanego działania. Walczę o coś nieprawdopodobnego – cud, bo chyba bym chciał, żeby zadałby mi on kłam i pozwolił czasem myśleć, że może ta rzeczywistość nie jest jednak tak szara i zwyczajna. Czekam na niego długo. Cuda mają jednak to do siebie, że nie istnieją.
Zanim to jednak do mnie dotrze po raz setny i znormalnieję, czego ja nie wyprawiam – na jakie upokorzenie się nie narażę, jakich farmazonów nie wygłoszę, ile wykażę wyrozumiałości, cierpliwości i dobrej woli, jakich prób charakteru nie przejdę. Aż w końcu budzę się któregoś ranka, patrząc z lekkim niedowierzaniem na wczorajszego siebie i zapominam o całej historii, na nowo spostrzegając po prostu zwykłych ludzi z całym ich przyziemnym bagażem cech. Bo najprawdziwiej brzmią ostatnie słowa filmu Allena, wypowiedziane przez Vicky, którą Cristina przeprasza za stanie wcześniej na przeszkodzie jej romansu:
It’s OK, Cristina, it was a passing thing… and now it’s over.