To chyba zdarza się każdemu. Siedzimy gdzieś znudzeni (przed TV, w tramwaju, w samolocie, whatever) i przez dłuższy czas nic konkretnego nie zaprząta nam umysłu. Zaczynamy więc tępo gapić się na liść drzewa, chmurę, czy zasuwającą po podłodze mrówkę i nagle pojawiają się w naszej głowie pytania: Skąd obserwowany obiekt się właściwie wziął? Czemu jest taki a nie inny? Jak powstał? Strumień świadomości płynie przez moment swobodnie, docierając w końcu do kwestii ostatecznych: Jak zaczęło się to wszystko? Po co? Czy jest w tym jakiś sens? Chwilę krążymy po filozoficznych rozważaniach nad początkiem wszechświata, istnieniem Boga, pojęciem czasu i porządku, aż w końcu narastający wewnątrz niepokój wobec rzeczy kompletnie nas przerastających staje się nie do zniesienia i szybko wracamy do przyziemnych spraw.
Ostatnio przebiłem się przez parę książek zajmujących się ni mniej, ni więcej tylko właśnie poszukiwaniem odpowiedzi na podobne pytania (m.in. Stephen Hawkinga – “Krótką historię czasu” i Billa Brysona – “Krótka historię prawie wszystkiego”). Nie ma sensu podejmować karkołomnej próby przedstawienia płynących z tych lektur wniosków w krótkiej notce blogowej. Ale że życie najwyraźniej również nie ma sensu, to jednak spróbuję, co mi tam.
Często popełnianym przez nas błędem myślowym jest mylenie przyczyn ze skutkami. Dłoń nie powstała po to, byśmy lepiej chwytali. Oko nie po to, byśmy widzieli. Atmosfera nie po to, byśmy w niej oddychali. Wszystkie te zjawiska, jak i masa innych, zaistniały w wyniku cholernie nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności kompletnie po nic, a nam po prostu udało się je wykorzystać do przetrwania. Owo nieprawdopodobieństwo nie powinno też kazać nam poczuć się wyjątkowo. Skoro do naszego powstania potrzebny był taki a nie inny ciąg wypadków, to nic dziwnego, że miał on miejsce, skoro istniejemy. W żaden sposób nie jesteśmy jednak jego celem. Ot, kolejnym wypadkiem.
Szczęśliwy splot okoliczności nie kończy się na budowie naszych ciał ani strukturze planety. Ma on i miejsce w samych fundamentach wszechświata. Jeśli zmienić choć o ułamek procenta ładunek elektronu, temperaturę spalania wodoru lub tempo ekspansji wszechświata, cały ten układ się sypie. Obowiązujące stałe fizyczne wydają się być niezwykle precyzyjnie dobrane, by wszystko mogło w ogóle istnieć w widocznym kształcie. Z pewnością mamy tu do czynienia z silną pokusą, by przypisać taki a nie inny ich dobór po prostu Bogu. Jednakże warto w takim momencie pamiętać, że w parusetletniej historii nauki za każdym razem gdy w niewyjaśniony obszar wciskano religię, prędzej czy później musiała się ona stamtąd wynieść pod naporem nowych odkryć, obalając przy okazji samą siebie. Takie dowodzenie istnienia Boga jest więc na dłuższą metę strzałem w stopę ze strzelby.
Dobra, ale czy przybliża nas to do odpowiedzi na przytoczone na początku pytania? Pozostaje tylko mieć taką nadzieję, ale równie dobrze badanie tych kwestii może tylko ją bardziej komplikować. Już myślenie nad tym, czy w ogóle powinny istnieć jakieś ostateczne reguły pozwalające wyjaśnić wszystko wszędzie bez żadnych dodatkowych założeń może przyprawić o zawrót głowy. Zachęcam jednak do zbadania samemu, co w tej dziedzinie zdziałała współczesna nauka. Może i nie zrozumiemy sensu życia, ale gwarantuję, że po liźnięciu teorii ewolucji po samo DNA, teorii względności, zasady nieoznaczoności lub mechaniki kwantowej, gapienie się na liść, chmurę czy mrówkę stanie się bardziej fascynującym zajęciem niż seans dowolnego filmu SF. Choćby i był to “Autostopem przez galaktykę”, z którego cytat świetnie nadaje się na puentę:
Slartibartfast: Być może jestem już stary i zmęczony, ale myślę, iż szanse dojścia do tego, o co tak naprawdę chodzi, są tak absurdalnie znikome, że jedyne, co pozostaje zrobić, to stwierdzić: “olewam sens tego wszystkiego” i zająć się czymś innym. Wolę już być szczęśliwy niż mądry.
Arthur: I jesteś?
Slartibartfast: Nie… No cóż, to kiepska filozofia.