Krytyka Piketty’ego

Może zostańmy jeszcze chwilę przy Pikettym. Czytając “Kapitał…” staram się jednocześnie przeglądać jego krytykę. Kilka jej przykładów zebrał Witold Gadomski w artykule samym w sobie będącym polemiką z najpopularniejszym obecnie ekonomistą: “A jednak się bogaci. Gdzie zbłądził Piketty”. Polemiką ostrą, bo zwieńczoną słowami:

Co sprawia, że prace tak powierzchowne i niechlujne naukowo jak “Kapitał XXI wieku” znajdują taki posłuch?

Można by odpowiedzieć krótko, że sprawia to jego dogłębność i rzetelność naukowa (plus fakt, że czyta się go jak sensacyjną powieść), ale można też odpowiedzieć dłużej. Gadomski przedstawia “Kapitałowi…” przede wszystkim dwa zarzuty. W pierwszym z nich posiłkuje się artykułem Chrisa Gilesa z Financial Timesa: “Data problems with Capital in the 21st Century”, poprzez który wytyka Piketty’emu m.in, że:

Na przykład francuski ekonomista twierdzi, że 10 proc. najbogatszych Brytyjczyków posiada 71 proc. narodowego majątku. Tymczasem brytyjskie Biuro Statystyk Narodowych informuje, że jedynie 44 proc. Po skorygowaniu błędnych danych okazuje się, że dwie ważne tezy z “Kapitału XXI wieku” są nieprawdziwe: to, że nierówności zaczęły narastać w ostatnich 30 latach, oraz to, że w USA nierówności są większe niż w Europie.

Ale w swojej “chlujności” naukowej Gadomski nie wspomina już, że Piketty na ów artykuł wyczerpująco odpowiedział. I w której to odpowiedzi do przytoczonej krytyki odnosi się na przykład we fragmencie:

The estimates that I report for wealth inequality in Britain rely primarily on the very careful estimates that were established by Atkinson-Harrison 1978 and Atkinson et al 1989 using estate tax statistics from the 1920s to the 1980s. I updated these series for the 1990-2010 period using official HM Revenue & Customs data that are also based upon estate tax records. (…) What is troubling about the FT methodological choices is that they use the estimates based upon estate tax statistics for the older decades (until the 1980s), and then they shift to the survey based estimates for the more recent period. This is problematic because we know that in every country wealth surveys tend to underestimate top wealth shares as compared to estimates based upon administrative fiscal data. (…) Also note that a 44% wealth share for the top 10% would mean that Britain is currently one the most egalitarian countries in history in terms of wealth distribution; in particular this would mean that Britain is a lot more equal that Sweden, and in fact a lot more equal than what Sweden as ever been (including in the 1980s). This does not look particularly plausible.

Natomiast drugi zarzut Gadomski powtarza za liczniejszą grupą autorytetów: “Understanding Thomas Piketty and His Critics”.

Innego rodzaju błędy wytykają naukowcy związani z prawicowym think tankiem Heritage Foundation. Curtis S. Dubay i Salim Furth podważają zasadność założeń stosowanych przez Francuza w jego modelach. Piketty przyjmuje na przykład, że stopa oszczędności jest stała, co prowadzi go do wniosku, że bogaci za mało wydają i tym samym popyt w gospodarce nie nadąża za produkcją. (…) Eksperci Heritage przytaczają badania Larry’ego Summersa, byłego sekretarza skarbu u Billa Clintona, z których wynika, że bogaci wydają wystarczająco dużo, by skonsumować w ten sposób swoje dochody z inwestycji.

Może przyjrzyjmy się więc tym “badaniom” bezpośrednio. Dubay i Furth powołują się tak naprawdę na recenzję “Kapitału…” autorstwa Summersa: “The Inequality Puzzle”, w której pisze on:

Piketty argues that a declining growth rate leads to a higher wealth ratio. But this presumes a constant or rising saving ratio. Since he imagines returns to capital as largely reinvested, he finds this a plausible assumption. I am much less sure. At the simplest level, consider a family with current income of 100 and wealth of 100 as opposed to a family with current income of 100 and wealth of 500. One would expect the former family to have a considerably higher saving ratio. In other words, there is a self-correcting tendency Piketty abstracts from whereby rising wealth leads to declining saving. (…) The determinants of levels of consumer spending have been much studied by macroeconomists. The general conclusion of the research is that an increase of $1 in wealth leads to an additional $.05 in spending. This is just enough to offset the accumulation of returns that is central to Piketty’s analysis.

Czyli tak naprawdę kiedy przejść przez cały ten szereg nazwisk powołujących się na siebie nawzajem patronów rozregulowania rynków finansowych, dostaje się na końcu czysto teoretyczny konstrukt hipotetycznej rodziny i “ogólnie znane badania” bez przytoczenia źródeł. Ile to jest warte jako kontrargument na nieco lepiej udokumentowane dane i dowodzenia Piketty’ego? Najtrafniej chyba ocenia to sam Summers parę zdań dalej, gdy pisze o nierównościach przychodów:

So why has the labor income of the top 1 percent risen so sharply relative to the income of everyone else? No one really knows.

Pod koniec swojego artykułu Gadomski wyraża jednak co najmniej jedną opinię, z którą mogę się tylko entuzjastycznie zgodzić:

W debacie publicznej przesunął się punkt ciężkości. To, co jeszcze dziesięć lat temu było pomysłem populistycznym, dziś awansowało – jak likwidacja OFE – do działania propaństwowego. Dawny lewicowy ekstremizm stał się “umiarkowaną opinią”, dawny głos rozsądku to dziś “neoliberalny ekstremizm”.

Owszem. I Bogu niech będą dzięki.

Reason For Being Here

This song talks about doing what you truly believe in your heart you’re meant to do and have unwavering faith in that. And faith in your gift and your reason for being here. It’s called “Those Who Wait”.

Tommy Emmanuel

Roger Ebert uważał “Synecdoche, New York” Charliego Kaufmana za najwybitniejszy film ostatniej dekady, na którym świat nie zdążył się jeszcze poznać. Przy całym swoim szacunku dla mocy pióra Eberta i bezwarunkowym uznaniu dla geniuszu Kaufmana (“Eternal Sunshine…” pozostaje u mnie w ścisłej czołówce najlepszego kina ever), nie mogę się z tą oceną zgodzić. Między innymi z powodu obecnego w tym filmie monologu, zapewne kluczowego dla całości. Jest przydługi, ale przytaczam większość, wypowiada go pastor na pogrzebie jednej z postaci:

While alive, you wait in vain, wasting years, for a phone call or a letter or a look, for someone or something to make it all right. And it never comes or it seems to but it doesn’t really. And so you spend your time in vague regret or vaguer hope that something good will come along. Something to make you feel connected, something to make you feel whole, something to make you feel loved. And the truth is I feel so angry, and the truth is I feel so fucking sad, and the truth is I’ve felt so fucking hurt for so fucking long and for just as long I’ve been pretending I’m OK, just to get along, just for… I don’t know why, maybe because no one wants to hear about my misery, because they have their own. Well, fuck everybody. Amen.

Główny bohater zdaje się dobrze odnajdywać w tych słowach i jestem pewien, że odnajdzie się w nich też wielu widzów. Na pewno odnajduję się tam ja. Tyle że średnio to wesoły wywód. I to jest właśnie mój problem z tego typu przekazami. Naprawdę nikt nie musi mi tłumaczyć bezcelowości i bólów istnienia. To jak opisywanie wody tonącemu. Podobnej rozrywki dostarcza swym odbiorcom również np. Cormac McCarthy, czerpiąc chyba sadystyczną satysfakcję z intelektualnie imponujących dowiadywań beznadziejności egzystencji. Well, fuck him and fuck Kaufman.

Wolałbym, żeby ktoś, nie odwracając wzroku od tych prawd, potrafił także szukać źródła siły, by trwać mimo nich. I wydaje mi się, że tak właśnie robi Tommy Emmanuel, grając “Those Who Wait”:

Coś więcej niż adaptacja

All I can say is… keep reading. The best is yet to come.

George R.R. Martin

Po latach torturowania widzów ściętymi głowami, rzeziami, zdradami, odebranymi nadziejami i gwałtami, nadszedł wreszcie długo oczekiwany triumfalny moment dla jednego z potomków Starków. Kiedy w ostatnim odcinku “Gry o tron” porucznik Innych zderzył się z valyriańską stalą w rękach Jona Snow, by chwilę później zostać przez niego rozbitym na kawałki jednym sprawnym pociągnięciem Longclawa, dreszcz podniecenia przebiegł po kręgosłupach milionów fanów na całym świecie.

Ile można było czekać? Czytelnikom książki nie było dotąd dane zaznać podobnej chwili wytchnienia, przynieśli im  ją dopiero twórcy serialu, będącego adaptacją sagi fantasy rozpoczętej dwadzieścia lat temu. Ale wraz z końcem obecnego sezonu, który dogoni wszystkie zaległe wątki z najnowszego tomu “Pieśni Lodu i Ognia”, ów serial stanie się dla tej sagi czymś więcej – jej dzierżycielem, wybawiając ją tym samym z rąk przygniecionego sukcesem pisarza. Bo zakończenie tej opowieści można poznać tylko raz i nie ma już wątpliwości, kto je nam wyjawi.

To bardzo zajmujące wydarzenie, chyba bez precedensu w historii. Również bardzo zabawne, gdy obserwuje się reakcje pomstujących na cały świat nerdów z westeros.org, którym właśnie wymyka się z rąk kaganek jedynie słusznej wizji ich ulubionego dzieła. Przede wszystkim jednak z całą pewnością pozytywne, gdy wziąć pod uwagę jak bardzo Benioffowi i Weissowi udało się dotąd poprawić dwie ostatnie książki, pisane już przez Martina ze świadomością wyczekujących na nie rzesz czytelników.

Pozostaje więc jedynie cieszyć się ciekawymi czasami i oglądać “Pieśń…” dalej. Najlepsze jest wciąż przed nami.

Credo

I like life, I feel like even if it ends up being short, I got lucky to have it. Because life is an amazing gift when you think about what you get with a basic life. Not even a particularly lucky life or a healthy life. Here’s your boilerplate deal with life. This is basic cable, what you get when you get life. You get to be on Earth. First of all, oh my God, what a location! This is Earth and for trillions of miles in every direction it fucking sucks so bad! It’s so shitty that your eyes bolt out of your head, cause it sucks so bad. You get to be on Earth and look at shit!

Louis C.K.

“Happy”, I muttered, trying to pin the word down. But it is one of those words, like Love, that I have never quite understood. Most people who deal in words don’t have much faith in them and I am no exception – especially the big ones like Happy and Love and Honest and Strong. They are too elusive and far too relative when you compare them to sharp, mean little words like Punk and Cheap and Phony. I feel at home with these, because they’re scrawny and easy to pin, but the big ones are tough and it takes either a priest or a fool to use them with any confidence.

Hunter S. Thompson

Możemy zrozumieć, dlaczego nasza doktryna tak przeraża pewną ilość ludzi. Często bowiem mają oni tylko jeden sposób, aby znieść swoją nędzę, a jest nim myśl: okoliczności mi nie sprzyjały, wart jestem dużo więcej od tego, czym byłem. Nie przeżyłem wielkiej miłości ani wielkiej przyjaźni, ale tylko dlatego, że nie napotkałem kobiety albo mężczyzny, którzy byliby tego godni. Nie napisałem dobrych książek, ale tylko dlatego, że nie miałem na to wolnego czasu. Pozostała więc we mnie masa skłonności, dyspozycji, możliwości nie wyzyskanych, a całkowicie żywotnych, które mi nadają wartość znacznie większą niż ta, która wynika po prostu z moich czynów. Otóż dla egzystencjalisty istnieje tylko taka miłość, która się realizuje, tylko taka możliwość miłości, która się uzewnętrznia. Nie ma geniuszu poza tym, który wyraża się w dziełach sztuki: geniusz Prousta jest to całość dzieł Prousta.

Jean-Paul Sartre

Przez sztukę możemy uchwycić to wszystko, czego człowiek się wyrzekł, żeby zbudować obiektywny świat.

Jaume Cabré

Be brave. Be yourself. Never change. Never learn. Never take any criticism. Die alone. Go to heaven. Don’t let God tell you shit.

Bo Burnham

Wyobrażony świat

One word balloon in From Hell completely hijacked my life. A character says something like, ‘The one place gods inarguably exist is in the human mind’. After I wrote that, I realised I’d accidentally made a true statement, and now I’d have to rearrange my entire life around it.

Alan Moore

That Samsung Galaxy commercial (Work Trip) where the mom and kids are seeing dad off in a taxi cab and she wirelessly sends him a video she warns he “probably shouldn’t watch on the plane” is like a Rorschach test; whatever you think is on that video is exactly what’s on it, and that is how filthy a person you are.

John Mayer

Wyobraźnia to takie tworzywo używane przez umysł do wypełniania luk w postrzeganiu rzeczywistości. Problem w tym, że – jak zorientował się wyżej Alan Moore – czyni to ją pełnoprawną częścią owej rzeczywistości, nieważne jak mało realistyczną. Skoro w coś wierzysz, to idea ta istnieje w twojej głowie. A że wszystko inne też przecież dzieje się tylko tam, to ma ona na ciebie równie ważny wpływ jak cała reszta. To zbijanie światów “odbieranego” i “dopisanego” w jeden obraz miewa pozytywne oddziaływanie. Bujanie o sprzyjających scenariuszach daje nadzieję, motywację, marzenia i ekscytację oczekiwania. Szczęśliwe zbiegi okoliczności przeobraża w zasługi. Lecz może też paraliżować strachem, stresować, wzmagać poczucie winy czy bezwartościowości. Doznania te nie zależą jednak od zewnętrznych czynników, bo – jak z kolei zauważył Mayer – cokolwiek ci się wydaje, to mimo że naprawdę takim wtedy jest, świadczy tylko o stanie twojego umysłu.

Mi się wydaje, że poza celową zabawą w fikcję, lepiej na wyobraźni nie polegać i w miarę możliwości wypełniać luki w wiedzy autentycznym doświadczeniem. A tam, gdzie jest to nieosiągalne, możliwie licznymi alternatywnymi perspektywami. Świat widziany przez innych jest ciekawszy już przez samą swoją egzotyczność i wielorakość. I tylko ten dostrzegany wspólnie może być podstawą komunikacji. Natomiast wyobraźnia, jakkolwiek łatwymi rozwiązaniami by czasem nie kusiła, służy tylko zamykaniu się we własnej głowie i błąkaniu po omacku w ciemności. Co więcej, im rzadziej jest pobudzana przez bodźce z zewnątrz, tym bardziej jest uboga. Nie żeby świat widziany bez jej filtrów był zaraz jakoś szczególnie atrakcyjny, po prostu tamten inny budowany samodzielnie i tak pod żadnym względem nie dorośnie temu prawdziwemu do pięt.

Wyzywająco rzeczywisty

Onegdaj w pewnej korporacji, dla której pracowałem, organizowano coroczne spotkania naszego zespołu programistów z salesami negocjującymi warunki projektu, do którego nas zaangażowano. Jak to w korporacji, nie wiadomo do końca po co. Z jednej strony finansowa strona projektu miała luźne przełożenie na płynące z niego dla nas korzyści, a z drugiej – żaden szanujący się sales nie musi zawracać sobie głowy wiedzą na temat produktu, który usiłuje sprzedać. Jak to więc w korporacji, charakter owych spotkań bywał nieco absurdalny. Najzabawniej zrobiło się, gdy salesi, chcąc wykazać się inwencją, przywieźli na jedno ze spotkań jakiegoś zewnętrznego eksperta od szkoleń z czynienia projektów lepszymi. Zadowoleni z siebie zaraz znów zniknęli, ale minęło parę miesięcy, zanim udało się nam wreszcie pozbyć i eksperta. Przez ten czas zdążyliśmy jednak poznać go na tyle dobrze, by zrozumieć, czemu wydał się cenny korporacyjnemu managementowi.

Mamy wśród znajomych taki inside joke, w którym komentując dowolną sprawę staramy się przy użyciu jak największej liczby słów kompletnie nic nie powiedzieć. Wiecie, coś w rodzaju: “różnie z tym bywa, zależy kto co lubi, ale ogólnie to z czasem może być inaczej”. Lecz mimo znacznej wprawy w tej zabawie, owemu ekspertowi moglibyśmy co najwyżej buty czyścić. Ten master potrafił poprowadzić dwugodzinne spotkanie z całym zespołem o temacie: “jak pozbyć się waszego problemu”, nigdy nawet mgliście nie zarysowując, na czym polega nasz problem. Słabsze umysły nie zainteresowane konkretami, tylko robieniem dobrego wrażenia, mogły nie zauważyć, że problem stał przed nimi.

Przytaczam tę całą historię salesów i ich eksperta jako skrajny przykład bullszitingu, w jakim wszyscy codziennie musimy brać udział. W pracy, wśród przyjaciół, rodziny, czy na ulicy okoliczności bezustannie zmuszają nas do przywdziewania masek i odgrywania narzucanych ról, w których kłębiące się w nas emocje nie są dopuszczane do głosu. Czasem z wyrachowania, innym razem ze strachu, często z powodu uprzejmości lub nieumiejętności poprawnego ich wyrażenia. Ale ćwiczymy się w udawaniu na tyle często, że dla wielu owa gra staje się bezpośrednim źródłem utrzymania. Tak często, że w narastającym zobojętnieniu zapominamy, jak to właściwie jest coś poczuć.

Nie lubię deklaracji, że sztuka powinna “wyrażać prawdę”, bo najczęściej oznaczają one, że poeta może sobie wyrażać, co mu ślina na język przyniesie nie przejmując się ewentualnym odbiorcą, ale jednak sam mniej więcej tak właśnie rozumiem rolę sztuki. Tyle że dla mnie “wyrażanie prawdy” to wydobycie spod wspomnianych warstw bullszitu czułych strun pozostawiających odbiorcę bezbronnym wobec rzeczywistości. Dlatego tak bardzo podoba mi się fraza “defiantly real” w piosence “Elusive”. Utwór sprawdza się świetnie już w oryginalnej wersji męskiej, ale w moje czułe struny zdecydowanie mocniej uderza Lianne La Havas.

Pulling a “Lost”

Elizabeth Shaw: I deserve to know why.
David: The answer is irrelevant. Does it matter why?
Elizabeth Shaw: Yes. Yes, it does.
David: I don’t understand.
Elizabeth Shaw: Well, I guess that’s because I’m a human being and you’re a robot.


Serial “Lost” to ściema. Bardzo dobrze przeprowadzona, ale jednak ściema, na którą niestety dałem się nabrać i która zostawiła mnie z poczuciem zmarnowanego czasu. Kluczem do zaangażowania się w tajemniczą historię jest oczekiwanie, że tajemnica zostanie wyjaśniona. Aby móc tego oczekiwać, zakłada się, że autor to wyjaśnienie zna i nawet jeśli nie wyłoży nam go wprost, możemy sami spróbować poskładać elementy układanki. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że autorzy “Lost” żadnych wyjaśnień w zanadrzu nie mieli i jedynie mydlili widzom oczy, lecz by się o tym przekonać, należało wytrwać do samego końca ich opowieści. Ten, kto wytrwał, może chociaż teraz ostrzec pozostałych, że podróż nie była warta wysiłku i by nie szli w jego ślady. Tak jak przed “Lost” ostrzega np. twórca “Gry o tron” – George R.R. Martin.

Tymczasem do kin wszedł właśnie wielce wyczekiwany “Prometeusz”, którego scenarzystą jest jeden z autorów “Lost” – Damon Lindelof. No to co, może powiedzmy od razu najważniejsze. “Prometeusz” to ściema, do tego fatalnie przeprowadzona. Proszę nie nakręcać sobie hype’a, z czystym sumieniem czytać wszelkie spoilery (tu ich nie będzie) a wizytę w kinie najlepiej sobie darować. Ta podróż nie będzie warta wysiłku.

Jednym z prymitywniejszych zabiegów Lindelofa mających na celu budowanie tajemnicy, jest wręczanie swoim bohaterom tzw. idiot balla. Na około nich mogą się dziać same “nie śniło się filozofom”, oni tymczasem niespecjalnie będą zwracać na to uwagę, o zadawaniu pytań nie wspominając. I tak niewytłumaczalne pozostaje niewytłumaczalnym. Szczególnie idiotycznie to zaczyna wyglądać w fabule, której motorem jest ludzka ciekawość (patrz cytat powyżej). Tutaj bohaterów bardzo interesuje jakaś tajemnica powstania człowieka. Czemu to w ogóle jest tajemnica i czemu jej wyjaśnień szukają tam, gdzie szukają, nigdy się nie dowiemy. Wszystkim musi wystarczyć uporczywe powtarzanie przez główną bohaterkę, że tam właśnie należy szukać. Niestety owo “tam” jest jednocześnie najbardziej intrygującą tajemnicą pierwszego “Obcego”, więc dodatkowo rujnują nam tu jeden z najlepszych przykładów w historii kina na to, jak nie rozwiązać zagadki, by było to pobudzające wyobraźnię, zamiast irytujące.

W “Lost” najbardziej lubiłem to tytułowe poczucie zagubienia – nawet po paru latach trwania tego serialu, gdy ktoś pytał mnie, o czym on właściwie jest, musiałem uczciwie odpowiadać, że nie wiem. Ale ekscytowało mnie, że kiedyś się dowiem. Niestety okazało się, że po finałowym odcinku nadal musiałem odpowiadać tak samo. Gdyby ktoś spytał mnie w połowie seansu, o czym jest “Prometeusz”, odparłbym: “nie wiem i gówno mnie to obchodzi”. Po końcowych napisach odpowiedź również nie uległa zmianie.

Potencjał żartu i autoironii

Dość długo nie mogłem się zdecydować, co właściwie sądzę o aferze wokół Figurskiego i Wojewódzkiego. Źródłem tych rozterek był prawdopodobnie ten sam dysonans, którego doznała Magdalena Środa – ludzie, których humor wydawał mi się bliski i “po mojej stronie”, nagle pojechali jakimś zupełnie nie z mojej bajki Cejrowskim. A ich tłumaczenia sprawiają, że raczej rozstaniemy się już na stałe. Wymiana zdań o gwałceniu pracujących na kolanach Ukrainek sprzątających tym dwóm facetom domy jest próbą tak ciężkawego, wulgarnego i prostackiego żartu, że nie da się tego obronić. Przyzwoitemu człowiekowi po spuszczeniu takiej bomby pozostaje jedynie wydusić z siebie krótkie “przepraszam, poniosło mnie”, po czym wykonać “shut the fuck up” i czekać, aż fetor minie. Zamiast tego tymczasem czytam, że to taka konwencja, ironia, kabaret i tak naprawdę wyśmiewano tutaj polskiego chama. I nawet rozumiem dyskusję, czy chamstwo nie było w tym przypadku tylko rekwizytem jak np. w “South Parku”. Ale, po pierwsze – teoretycznie można się satyryczną przesadą tłumaczyć z każdego innego prostactwa. Oraz po drugie – wystarczy po prostu odsłuchać tę nieszczęsną audycję i ustalić, w kogo wymierzony jest końcowy rechot prowadzących. Na mojego czuja o żadnej finezji i ironii nie ma tutaj mowy, kpina jest bezpośrednia a ofiarą “dowcipu” nie jest polska prowincja, tylko ukraińskie sprzątaczki. No więc może by tak jednak “shut the fuck up”.

W zaistniałej przykrej sytuacji wytłumaczyć się jeszcze muszę ja, czemu w ogóle kogoś takiego jak Wojewódzki uznawałem za swojego człowieka. A że jeśli już zbłądzić, to w dobrym towarzystwie, wyjaśniam, że postrzegałem go podobnie jak mój autentyczny polski idol – Michnik, który nie tak dawno zwracał się do Kuby następującymi słowami: “Polska ma w sobie potencjał mroku, smutku, kompleksów i ma w sobie potencjał autoironii, żartu, radości. (…) Pan reprezentuje Polskę jaką lubię – Polskę uśmiechniętą”. W kraju, w którym czołowi politycy chcą np. karać więzieniem za in vitro albo blokują podpisanie konwencji przeciw przemocy wobec kobiet z obawy przed legalizacją związków partnerskich, zapotrzebowanie na autoironię, satyrę czy wręcz ciętą szyderę jest ogromne. Tyle że podaż mamy skromną, najwyraźniej więc na bezrybiu i rak był rybą. Wtopa “Porannego WF-u” pokazała jednak, że to niestety wciąż tylko rak. Gdzie są prawdziwie ryby?

Znam jeszcze inny kraj z istotnym potencjałem mroku, smutku i rozpaczy – Stany Zjednoczone. Otóż tam m.in. wciąż wykonuje się karę śmierci, w konstytucji zapisane jest prawo każdego szaleńca do posiadania broni palnej a politycy głosują np. przeciw uznaniu istnienia globalnego ocieplenia lub za nauczaniem w szkołach kreacjonizmu. A mnie i tak skręca z zazdrości, gdy pomyślę o jednocześnie w nich tkwiącym potencjale autoironii i radości. Rzucę tylko jeden przykład, dla którego brak odpowiednika w Polsce najmocniej mnie boli.

Na antenie CNN nadawany był swego czasu program “Crossfire”. Zapraszano tam polityków, by a propos jakiegoś aktualnego krajowego sporu przepuścić ich przez tytułowy ostrzał pytań dokonywany przez dwóch prowadzących zajmujących przeciwne stanowiska w danej sprawie. Do tego show analogię w Polsce znaleźć nie trudno, niewiele się to bowiem różniło od naszych codziennych telewizyjnych igrzysk “Kawa na ławę”, “Tomasz Lis na żywo” czy “Tak jest”, gdzie Terlikowski ma się naparzać ze Szczuką, Hoffman z Niesiołowskim a Palikot z Millerem. Tyle że reputacja “Crossfire’a” została w Ameryce zrujnowana, kiedy zaproszono do niego reprezentanta Ameryki uśmiechniętej – Jona Stewarta. Komik w pojedynkę, mając przeciw sobie dwóch dziennikarzy we własnym studiu, skompromitował format programu do tego stopnia, że wkrótce po jego wizycie wycofano go z anteny. Jak to dokładnie wyglądało, można obejrzeć poniżej. Mi najbardziej imponuje stoicki spokój i humor, z jakim Stewart reaguje na każdą zaczepkę. Prowadzący dopieka mu celniej chyba tylko raz, kiedy oświadcza, że Stewart jest zabawniejszy w swoim własnym programie. Bo satyryk nie może usłyszeć nic gorszego od tego, że zabawny nie jest. Ale odwija się szybko, a jego ripostę dedykuję też naszemu pożal się Boże “ironicznemu publicyście” Wojewódzkiemu: “You know what’s interesting though? You’re as big a dick on your show as you are on any show.”

Prawda słoja z fasolkami

Life is only on Earth. And not for long.

Justine

Przekonanie o naszej samotności we wszechświecie często uzasadnianie jest serią niesamowitych zbiegów okoliczności, które do narodzenia się życia doprowadziły. Proces ten miałby być nie do powtórzenia. Jest mi to temat bliski, zawsze bowiem fascynowało mnie zjawisko nadzwyczajnych zbiegów okoliczności. I w ramach owej fascynacji przeczytałem swego czasu pewien artykuł zbierający kilkanaście zdumiewających anegdot kręcących się wokół takich właśnie niewiarygodnych przypadków. Opowieści robiły wrażenie, ale najciekawsza była końcowa myśl tego artykułu – prawdopodobieństwo, że przytrafi się nam podobny cudowny zbieg okoliczności jest przyzerowe, jednakże to, że przydarzą się one w ogóle kiedyś komuś, jest praktycznie pewne. Bo sporo nas jest i sporo mamy czasu. Jeśli więc wziąć pod uwagę całe dostępne czas i materię we wszechświecie, to i powstanie życia na Ziemi przestaje być takie niezwykłe. Za to powstanie go tylko jeden jedyny raz staje się wręcz niemożliwe.

Ale cytowana na początku główna bohaterka “Melancholii” nie zawraca sobie głowy takimi zagadnieniami. Ona po prostu wie. I wyjawia tę mroczną rewelację o unikalności życia swojej siostrze w momencie, gdy tamta w obliczu ostateczności desperacko pragnie jakiejkolwiek nadziei. Nie twierdzę, że lepszy byłby w tych okolicznościach wywód o prawdopodobieństwach, no ale Justine po prostu wprowadza biedaczkę w błąd, chcąc ją zdołować jeszcze bardziej. Dokładnie tak samo jak Lars Von Trier próbuje wprowadzić w błąd i zdołować widza, czyniąc z pogrążonej w głębokiej depresji postaci wszechwiedzącą obserwatorkę świata, potrafiącą na przykład odgadnąć dokładną liczbę fasolek w zamkniętym słoju. Bullshit, panie Von Trier, Justine nic nie widzi.

Za to widz może zaobserwować depresję samego reżysera. Żaden z otaczających nas ludzi właściwie nie da się lubić, najlepsze nasze przysmaki to tylko popiół, najbliższe nam osoby mimo starań nas nie zrozumieją i nie pocieszą, a cały świat czeka nieuchronna zagłada, wobec której wszelkie ludzkie sprawy tracą sens stając się pustymi konwenansami. I Von Trier to wszystko magicznie przejrzał, niczym Justine przejrzała ów słój z fasolkami, po czym postanowił nas tą prawdą torturować przez bite dwie godziny. Ale to nie jest obraz świata, lecz jedynie obraz jego zagubionej w ciemności duszy. Nikt nie powinien sobie rościć praw do łże-mistycznej wszechwiedzy, a już w szczególności człowiek w depresji. Bo przyczyną depresji nie jest wszechwiedza, lecz przeciwnie – wyparcie, nieuznawanie pewnych dostrzegalnych faktów.

Co wypiera Lars Von Trier to już temat na żmudną pracę jego terapeuty, ja swoją jako widza zakończę tylko stwierdzeniem, ze takie ponure zakłamane obrazki mnie w ogóle nie bawią. Niezależnie od tego, jak pięknie zostały sfotografowane i niezależnie od mojego szczerego współczucia dla ich autora.

Rzeź na rynku

Możemy uznać, że wolimy płacić więcej za mięso w kraju, godzić się z zamykaniem firm i zwalnianiem ludzi, mniejszymi wpływami do budżetu i zrujnowaniem naszej pozycji jako eksportera żywności. Bo bardziej liczy się dla nas cierpienie zwierząt. Tylko powiedzmy to wprost.

Krystyna Naszkowska

A w ogóle ktokolwiek to mówi na około? Sposób, w jaki Naszkowska formułuje puentę swojego komentarza zdaje się sugerować, że podobna deklaracja byłaby przyznaniem się do zachwianej hierarchii wartości. Tymczasem w moich oczach dziennikarka sama zaprezentowała tego rodzaju stanowisko. No bo powiedzmy to wprost – cierpienie zwierząt liczy się dla nas mniej niż tańsze mięso w kraju. Cierpienie zwierząt liczy się dla nas mniej niż zamykanie firm i zwalnianie ludzi. Cierpienie zwierząt liczy się dla nas mniej niż wpływy do budżetu. Wreszcie cierpienie zwierząt liczy się dla nas mniej niż pozycja jako eksportera żywności. Rozumiem, że w tych zdaniach nie ma dla Naszkowskiej nic odpychającego.

Trudno tu nie przywołać najpowszechniej omawianej sceny z niedawnej “Samsary” – uboju zwierząt hodowlanych. Nie pierwszy raz ktoś zmusił widzów do skonfrontowania się ze skrajnie bezdusznym przemysłem śmierci tworzonym przez człowieka, nie pierwszy raz też spotkało się to z mieszanką reakcji od wstrząśniętych świeżo nawróconych wegetarian po wzruszających ramionami panów tej planety. Według mnie jednak pierwszy raz ktoś tak celnie podważył sens tego przemysłu. Film pokazuje najpierw cykl istnienia wytwarzanych na masową skalę nikomu niepotrzebnych towarów – poprzez taśmę produkcyjną, sklep aż do wysypiska śmieci. A potem na ich miejsce podstawia żywą i świadomą istotę, po czym pokazuje jej drogę od rzeźni przez supermarket, sieć fast foodów, aż do salonu chirurgicznego zajmującego się odsysaniem tłuszczu. I o ile w pierwszym przypadku możemy mówić o zwykłym kapitalistycznym zorientowaniem całego procesu na maksymalny zysk nie służący nikomu poza wyalienowaną instytucją o nazwie korporacja, o tyle w przypadku zwierząt mamy do czynienia z klęską wszystkiego, co zwykliśmy rozumieć przez człowieczeństwo.

“Samsara” skutecznie wybiła mi z głowy jakąkolwiek racjonalizację uczestnictwa w tym koszmarze. Nic z tego, co zobaczyłem, nie ośmielę się nazwać zaspokajaniem naturalnych potrzeb. Nie widzę też możliwości ucieczki przed tym wszechobecnym walcem. Rozumiem postawę wegan, ale niestety biorąc udział w masowej konsumpcji zrzucamy się na to widowisko na dużo więcej sposobów niż tylko przyrządzanie kotleta. Wciąż jednak najbardziej będą mnie mierzić pouczenia ludzi otwarcie uzasadniających ten wymknąwszy się wszelkiej kontroli spektakl bezcelowego okrucieństwa. Szczególnie gdy uzasadniają go “potrzebami produkcji” i “pozycją na rynku”. Bo zbyt mocno przypominają mi o prawdziwym obliczu człowieka.