Blade Runner 2049

Nowy “Blade Runner” jest znakomity, pełna zgoda. Wizualnie i muzycznie dominuje moją wyobraźnię od tygodnia, zapewne czeka mnie też powtórny seans w otwieranym wkrótce wrocławskim ajmaksie. Jednak nie mogę się nim zachwycić w pełni, bo mocno przeszkadza mi fakt, że jest on również fabularnie bez sensu. A jako że nie widzę ani wściekłych wpisów na fejsie, ani zażartych debat na jutjubie, ani masowych protestów na ulicach, to przynajmniej wypunktuję dręczące mnie mankamenty w swoim małym prywatnym kącie internetu. Oczywiście przy okazji ciężko film spojlerując. Zarzuty mam dwa:

1) Dlaczego w archiwach istnieją dwa bliźniacze DNA chłopca i dziewczynki?

Zamiast ukryć cudowne dziecko, zwracają na nie uwagę. Wprowadzają też zamieszanie – sporo widzów, w tym ja, wyszło z kina w fałszywym przekonaniu, że K jest klonem Any.

2) Dlaczego K ma prawdziwe wspomnienia Any?

Najpopularniejsze wytłumaczenie jest takie, że to nie kosmiczny przypadek i Ana wszczepiła je wielu replikantom. Bynajmniej jednak nie pada ono w filmie, a i samo w sobie jest niewystarczające. Dlaczego Ana miałaby to robić? By się chronić, bo każdy szukający jej łowca uzna, że szuka sam siebie? Znów, bardziej to tylko zwraca na nią uwagę. Było by też dziwne, że nikt po stronie korporacji jeszcze się w jej poczynaniach nie zorientował.

I od razu odpowiem sobie sam. Chodzi wyłącznie o to, by móc w trzecim akcie przeprowadzić widza przez, oryginalny skądinąd, fabularny twist – główny bohater nie jest w żaden sposób wyjątkowy. Sklonowane DNA zaciemnia więc kwestię płci cudownego dziecka, natomiast Ana, zaglądając do wspomnień K, stwierdza tylko enigmatycznie: “yes, it’s real, someone lived this”, zamiast z miejsca wyjaśnić Goslingowi sytuację bardziej precyzyjnym określeniem. A już zupełnie nikt nie zawraca sobie głowy szerszymi tłumaczeniami w kluczowej scenie z samym zwrotem akcji. Tak więc, w celu zaaranżowania go, ponad miarę naciągnięto niestety logikę scenariusza i wiarygodność postaci. A jak trafnie zauważył recenzent New York Timesa – A.O. Scott, ów cel nawet nie był tego wart:

The studio has been unusually insistent in its pleas to critics not to reveal plot points. That’s fair enough, but it’s also evidence of how imaginatively impoverished big-budget movies have become. Like any great movie, Mr. Scott’s “Blade Runner” cannot be spoiled. It repays repeated viewing because its mysteries are too deep to be solved and don’t depend on the sequence of events. Mr. Villeneuve’s film, by contrast, is a carefully engineered narrative puzzle, and its power dissipates as the pieces snap into place. (…) You get an inkling that something else might have been possible. Something freer, more romantic, more heroic, less determined by the corporate program.

Także zgoda, mimo wszystko to wciąż bardzo ładnie wyglądający i brzmiący ruchomy obrazek. I zgoda też, panie A.O. Scott – szkoda, że tylko.

The Art Life

David Lynch: I think feature films are in trouble and the arthouses are dead, so cable television being a place for continuing story, told with freedom, is a beautiful thing.

William Mullaly: Who is the hardest to be without in approaching the new season?

David Lynch: Nobody… You know, the thing sort of wants to be the way it wants to be. So if something doesn’t happen the way you thought it should happen, you get new ideas.

William Mullaly: So knowing that, as you were saying, the arthouse is dying and television is the way…

David Lynch: Not dying, dead.

William Mullaly: …do you view a lot of the work that’s out there as well?

David Lynch: No, I don’t see anything.


My roommate later turned out to be Peter Wolf of the J. Geils Band. He’s a great musician and he knows the blues. (…) Bob Dylan was playing at this big place right down the street. (…) And I wasn’t even digging the music, it was so far away. So I wanted to get out of there really bad. Then, when the concert was over, Peter came back with a bunch of his friends. He said: “Nobody walks out on Dylan.” I said: “I walk out on Dylan. Get the fuck out of here.” And that was the end of Peter as my roommate.

David Lynch

Through the darkness of future pasts
The magician longs to see
One chants out between two worlds…
…Fire walk with me.


Roger Ebert, opisując swoje rozumienie sztuki filmowych recenzji (a recenzentem był jednym z najlepszych), wskazywał, że istotne jest nie wytłumaczenie czytelnikom, co działo się na ekranie, lecz wierne oddanie własnego doświadczenia z oglądania obrazu. Do historii przeszły choćby jego wrażenia z “Podejrzanych” – podczas powtórnego seansu, uzbrojony w kartkę papieru, na której starał się nakreślić najważniejsze wątki pogmatwanej fabuły, zanotował w końcu: “To the degree that I do understand, I don’t care.”

Podobne zdania musiały paść z ust wielu widzów zakończonego właśnie powrotu do Twin Peaks. Sam, będąc uprzedzonym do wszelkich nostalgicznych odgrzewanych dań, zasiadałem do tego serialu, spodziewając się najgorszego. W okolicy drugiego odcinka zorientowałem się, że swoje oczekiwania mogę sobie wsadzić w dowolny cielesny otwór. Przy trzecim nie mogłem już się oderwać. Po ósmym wbiło mnie w ziemię.

Zanim dojdziemy do osiemnastego, spójrzmy może jeszcze, co o tym ósmym myślał np. taki Kamil Śmiałkowski:

Wielki szacun – gość tym odcinkiem strollował wszystkich i to na poziomie wręcz międzyplanetarnym! Po prostu Bunuel z Jodorowskim mogą tylko zgrzytać zębami, że nie załapali się na erę seriali, bo stracili szanse na takie odpały w swoich CV. Do pełni szczęścia brakowało tylko Majchrzaka z Rosati, ale wciąż można żyć nadzieją, że do któregoś z późniejszych odcinków wklei fragmenty z “Inland Empire” i będziemy mieli pełne zaspokojenie.

I jeden przykład wystarczy, ale przez ostatnie trzy miesiące właściwie ile razy napomknąłem o tym serialu w towarzystwie, zaraz słyszałem pouczenia, jak bardzo jest on do dupy, bez sensu i w ogóle jak można coś takiego oglądać. Na co odpowiadam: ja mogę coś takiego oglądać. Get the fuck out of here.

Po trwającym trochę czasu przetrawieniu odcinka ósmego doszedłem do wniosku, że rozumiem go na jakimś elementarnym poziomie, ale próby ubrania tego w słowa jedynie odzierają go ze znaczenia. Parę dni po odcinku ostatnim wiem już, że jego prawdopodobnie nie zrozumiem nigdy. I nie mam z tym problemu. “Przez sztukę możemy uchwycić to wszystko, czego człowiek się wyrzekł, żeby zbudować obiektywny świat”, a David Lynch jest niezłomnym twórcą autentycznej sztuki. Ten sam Roger Ebert w ostatniej recenzji przed swoją śmiercią pisał:

“Well,” I asked myself, “why not?” Why must a film explain everything? Why must every motivation be spelled out? Aren’t many films fundamentally the same film, with only the specifics changed? Aren’t many of them telling the same story? Seeking perfection, we see what our dreams and hopes might look like. We realize they come as a gift through no power of our own, and if we lose them, isn’t that almost worse than never having had them in the first place? There will be many who find “To the Wonder” elusive and too effervescent. They’ll be dissatisfied by a film that would rather evoke than supply. I understand that, and I think Terrence Malick does, too. But here he has attempted to reach more deeply than that: to reach beneath the surface, and find the soul in need.

Moje doświadczenie z seansu Twin Peaks to obraz rajskiego świata zamieszkanego przez koszmar nie do zniesienia. I historia kilku dobrych duchów zdeterminowanych, by stawić mu czoło, niosących chwilowe ukojenie samym swym istnieniem, nawet jeśli skazanych w tej walce na nieuniknioną porażkę. Historia ze świetnym soundtrackiem. I opowiedziana przez świetnego artystę.

Her

Zarys fabuły autorskiego filmu Spike’a Jonza – “Her”, brzmi, prawdę powiedziawszy, dość idiotycznie – facet zakochuje się w systemie operacyjnym swojego telefonu. Zresztą zbliżone i autentycznie kretyńskie historie kręcono i w Polsce. Tym bardziej więc zaskakuje, jak bardzo owo kameralne dzieło jest refleksyjne, niebanalne i przemyślane. Po kilku latach od pierwszego seansu nadal lubię do niego wracać i z każdym obejrzeniem odkrywać coś nowego.

Żeby zatrzeć wrażenie idiotyczności, stwierdźmy od razu jasno – to jest bardzo dobre kino SF. Bardzo dobre kino SF odznacza się wiarygodnym odzwierciedleniem naszej rzeczywistości z przesadzonym jednym jej aspektem, a zabieg ten służy wyłącznie spojrzeniu na tę naszą rzeczywistość z dalszej, więcej ukazującej perspektywy. W “Her” aspektem tym jest sztuczna świadomość. Scenarzysta przyjmuje, że ona już istnieje i fakt ten pozostaje do napisów końcowych bezdyskusyjny, zajmujemy się jedynie jego konsekwencjami dla ludzi. Jedną z nich (ale nie jedyną!) jest możliwość odwzajemnionego uczucia.

Samantha o ponętnym głosie Scarlett Johansson, czyli system operacyjny telefonu głównego bohatera, wydaje się idealną partnerką. Zawsze czekająca w słuchawce, poświęcająca mu stuprocentowo uwagę, asystująca w codziennych aktywnościach jak i bezcelowych spacerach po plaży. A jednocześnie przeżywająca własny świat – komponuje muzykę (próbka poniżej), miewa kryzysy tożsamości (spróbuj sprawdzić wtedy maila), z obawą, ale i z entuzjazmem poszukuje nowych doznań.

Jeżeli zarys fabuły zdaje się sugerować opowieść o skrajnej samotności zamiast romansu, nie jest to błędne wrażenie. Ale, jak pisałem, to niebanalna historia, nie rozegra się więc tak, jak można by się początkowo spodziewać. Rzeczywiście jednak ukaże nam uliczny tłum ludzi odizolowanych od siebie technologią, emocjonalnym upośledzeniem i wzrokiem skierowanym wewnątrz własnej głowy. Ludzi nawzajem się potrzebujących, by z niej wyjść. Trudno o bardziej aktualne przesłanie.

Join The Club

Nie znoszę widoku ludzi pochłoniętych swoimi telefonami, sam jednak często zatapiam się w swoim. Ostatnio jeśli nie dla bezmyślnej gry, to dla odkrytych przeze mnie niedawno rewelacyjnych omówień każdego odcinka “Rodziny Soprano” na A.V. Club.

Oglądałem ten serial swego czasu na bieżąco (1999-2007), co dwa, trzy lata regularnie do niego wracam. I chociaż nadal staram się być na bieżąco z głośniejszymi telewizyjnymi tytułami, dotychczas żaden nie zmienił mojego, dość pospolitego zdania, że “The Sopranos” to najlepszy serial, jaki kiedykolwiek powstał.

Jako pierwszy postawił na ambitniejszą, uważną widownię, jako pierwszy głównym bohaterem uczynił otwarcie niemoralną postać, po czym, jak już nikt później, w fascynujący sposób skonfrontował ją z podstawowymi egzystencjalnymi rozterkami. Niech przykładem będzie choćby poniższa refleksja autora z A.V. Club po odcinku “The Second Coming”:

To be alive is to be a part of a system: a great, grinding series of gears that chews everybody up and spits them out the other side, torn to bits and unrecognizable. The odds are pretty good that if you’re reading this, you’re reading it in the West, in the luxury of a comfortable home, on an expensive machine, in a place where you don’t really need to worry about where your next meal is coming from or whether you’ll be killed by an exploding rocket on your way home from the supermarket. Yet to be alive in the West, to be alive in modern society, is to win a massive lottery you didn’t even know you’d entered. Every day, billions of the world’s citizens live in the middle of the uncertainty of their very survival, and the comfort of our own existence involves turning a blind eye to this – the better to make sure we don’t confront the weird luck we’ve all had to be born in this moment, in this place, in this life. We’re born owing such an incredible karmic debt to all of those who are disadvantaged so that we might be advantaged, that to even consider it could shut a person down. So we don’t think about it. This isn’t a condemnation. I do it. You do it. Everybody does it. It’s how we live.

Rozważania zbliżonej wagi mają miejsce przy okazji właściwie każdego odcinka (swoją drogą ucieszyło mnie, że mamy zbieżne opinie co do tego, który jest najlepszy). A wywołany nimi niepokój pozostaje gdzieś tuż pod skórą każdego widza.

Co jednak uderzyło mnie w rozmyśleniach wspomnianego autora, to chwile, kiedy przechodzi z “my” na “on”, wyraźnie odcinając się od protagonisty w momentach ukazujących go w mniej korzystnym świetle, jednocześnie zdradzając w innych, jak bardzo się z nim utożsamia. Im bliżej końca, tym tych momentów przybywa, bo jedna z bardziej gorzkich obserwacji twórców “Rodziny Soprano” jest taka, że z wiekiem raczej zmieniamy się na gorsze, pielęgnując i oswajając najgłębsze niedoskonałości. I tak jak Tony Soprano, dla wygody coraz umiejętniej wypieramy je przed sobą i otoczeniem. Utożsamiam się z Tonym bardziej otwarcie, zresztą zawsze uważałem go za podręcznikowy wzór do naśladowania dla samca alfa, nieważne jak toksycznego. I też z wiekiem coraz częściej pochylam się bezmyślnie nad telefonem.

Instynkt polityczny

Wielopiętrowy nonsens ostatniej szarży Jarosława Kaczyńskiego na szczycie Unii Europejskiej skonfundował mnie do tego stopnia, że aż sięgnąłem po jego nie tak dawno wydaną autobiografię w nadziei, że coś z tego więcej zrozumiem. Czytam ją równolegle z “Historią polityczną…” Antoniego Dudka, gdyż z początku sądziłem, że da mi to bardziej obiektywny pogląd na kontekst opowieści szefa PiS-u. Ale z mojej naiwności ostatecznie wyleczył mnie następujący fragment “Historii…”:

Jarosław Kaczyński, po rezygnacji z udziału w rządzie Suchockiej, znalazł się w ślepej uliczce. Skłócony z prawie wszystkimi przywódcami centroprawicy, prowadził w dalszym ciągu wojnę z Wałęsą, wyniszczającą coraz bardziej Porozumienie Centrum i – jak się okazało – niemożliwą do wygrania. W październiku 1992 r. zdecydował się na usunięcie z klubu grupy pięciu posłów, opowiadających się za wejściem PC do koalicji rządowej. Dwóch secesjonistów (…) prezes PC oskarżył o zamieszczanie na łamach “Expressu Wieczornego” ogłoszeń agencji towarzyskich. Formułując publicznie tego rodzaju zarzuty, Kaczyński narażał się na śmieszność i dawał dowód osłabienia swego niezawodnego dotąd instynktu politycznego.

Gdzie Dudek widzi odstępstwo od normy i “osłabienie niezawodnego instynktu politycznego”, ja widzę nieprzerwane i konsekwentne podsrywanie wysiłków ludzi ośmielających się rościć sobie prawa do większej władzy niż ma prezes oraz mętne i nieraz karkołomne racjonalizacje, czemu tej władzy mieć nie powinni. Trwające niestety do dziś i zintensyfikowane osobistą tragedią. Czyli nic, o czym nie było by wiadomo i bez lektury “Porozumienia przeciw monowładzy”. Zabawniejszym w tej opowieści jest może tylko kontrast pomiędzy ideą owej wrogiej i zwartej monowładzy a chaosem decyzyjnym i przypadkową zbieraniną ludzi w samym Porozumieniu Centrum pod rządami Kaczyńskiego.

Bardziej pouczającą książką okazała się wydana w zeszłym roku za oceanem historia “The Daily Show” – satyrycznego programu, który wsławił się demaskowaniem kłamstw polityków czy ludzi mediów poprzez budzącą podziw umiejętność odnajdywania i zestawiania razem nagrań z ich sprzecznymi wypowiedziami (z dziesięciominutowym segmentem “Chaos On Bullshit Mountain” – 1, 2 i 3, pozostającym do dziś moim all time favourite). Kończy się ona tuż przed zwycięstwem wyborczym króla wszystkich zakłamanych wariatów – Donalda Trumpa, i prowadzi do ponurych wniosków.

Autentyczna treść i idee, które reprezentuje polityk, czy też ich brak, nie mają dla decyzji wyborców większego znaczenia.

Twarz antypisu

MKM Studio to firma informatyczna o dwuosobowym zarządzie z udziałami podzielonymi na 5 i 95 procent pomiędzy odpowiednio Mateusza i Magdalenę Kijowskich. Mówiąc prościej, to interes rodzinny lidera KOD-u z małżonką. Wczoraj najprawdopodobniej w ramach buntu ktoś z samego KOD-u rozesłał do mediów faktury wystawiane przez MKM Studio samemu KOD-owi. Wszystkie są na równą kwotę 15 190 zł i widnieją w nich pozycje takie jak Uzgodnienie i wdrożenie zasad i regulaminów dla serwisów społecznościowych” za 5500 zł, czy “Przygotowanie i opracowanie materiałów na stronę www” za 7000. Mówiąc prościej, faktury są lewe i zastępują Kijowskiemu przynależne mu wynagrodzenie za szefowanie utrzymującemu się ze zbiórek ruchowi. Cała sprawa oburza przede wszystkim dlatego, że Kijowski zapewne posłużył się fikcyjną księgowością, by uniknąć komornika i płacenia alimentów, o co był już posądzany w przeszłości na podstawie innych faktów.

Że od tego faceta wieje żeną, wiadomo nie od dziś. Ale że jest on też twarzą antypisowskiego ruchu oporu, ze stratą owej twarzy nie chcą się pogodzić antypisowskie media, przez co Kijowski zaczął ciągnąć za sobą na dno całkiem spore i skądinąd przyzwoite grono.

Weźmy taki “fact-checkingowo-śledczy” portal OKO.press. Opublikował on dziś wywiad z Kijowskim, oznaczając artykuł następującym headem: “Mateusz Kijowski przedstawia swoją wersję. Podkreśla, że od zarobków w firmie MKM odprowadzał alimenty.” Nie wiem, co w tymże wywiadzie usprawiedliwia rozbrajanie głównego zarzutu takim nagłówkiem, ale na pewno nie stwierdzenie, że Kijowski wypłacał sobie z MKM pensję 2500 zł brutto i to od tej kwoty odprowadzał alimenty, natomiast sam żyje ze wsparcia rodziny (czyli zapewne Magdaleny Kijowskiej, o pensję której pytanie nie pada). Nie jest to też najciekawszy fragment. Są tam również takie kwiatki jak:

Piotr Pacewicz: Skąd wzięła się ta stała kwota 15 tys. 190, 50 zł? Kto ustalił jej wysokość? Czy to był subiektywny szacunek potrzeb/wartości Pana pracy dla ruchu, czy coś jeszcze innego?

Mateusz Kijowski: Skądże, nie ośmieliłbym się wyceniać swojej pracy dla ruchu KOD. MKM oraz KOD – rozumiany jako Komitet Społeczny – ustaliły tę kwotę między sobą. Pokażemy dokładnie, jak to zostało ustalone.

Skoro MKM oznacza Magdalenę i Mateusza Kijowskich a całą informatyczną pracę Mateusz wykonywał sam, natomiast KOD jest ruchem dowodzonym przez Mateusza, mówienie o jakichś finansowych ustaleniach między tymi dwoma bytami bez jego udziału to wyjątkowo bezczelny żart. Jeden z wielu, na które prowadzący rozmowę Piotr Pacewicz ani nie reaguje, ani po którym dalej nie dociska. Mogę mieć tylko nadzieję, ze powodem jest prawny wymóg autoryzacji publikowanych wywiadów.

Ale obecnie nadzieję mam przede wszystkim na to, że prowadzący w ślepy zaułek antypisowski ruch zostanie wkrótce zastąpiony sensowniejszą proideową opozycją, z którą nie będzie potrzeby się cackać przez żadne medium.

Szum

Neil McCormick, naczelny krytyk muzyczny The Daily Telegraph, umieszczając “Life on Mars?” Davida Bowiego na pierwszym miejscu listy najlepszych piosenek wszech czasów, uzasadniał ten wybór m.in. następująco: “Udało się tutaj osiągnąć efekt specyficzny dla tego rodzaju sztuki – utwór jest nie do przeniknięcia, lecz jednocześnie przepełniony osobistym przekazem. Masz ochotę zanucić melodię, lecz towarzyszący jej abstrakcyjny tekst zmusza cię do dopowiedzenia piosence własnego znaczenia, by nadać temu doświadczeniu sens.

Dla mnie “Life on Mars” to piosenka o wszechobecnym hałaśliwym szumie. Nie tylko o jaskrawości bijącej z ekranów, ale i strumieniach wszelkiego rodzaju informacji, które dopływają do mnie na codzień od innych osób. Nie wiem, czy z wiekiem mam coraz mniej cierpliwości słuchacza, czy też żyjący w coraz bardziej odseparowanych bańkach ludzie mają coraz silniejszą skłonność do monologów. Pewnie jedno i drugie. Ale słyszę tylko kolejne wydumane wersje tej samej, opowiadanej setki razy wcześniej historii. Może jest jeszcze jakieś życie na Marsie?

Radykalne wybory

Niestety, nie da się zadekretować podwyżek pensji, nie zważając na sytuację firm i gospodarki. Gdyby było inaczej, świat nie znałby biedy.

Patrycja Maciejewicz

Lewackość to przekonanie, że nie trzeba dbać o gospodarkę, że ona poradzi sobie sama, a zadanie państwa polega na dzieleniu tego, co jest w budżecie.

Witold Orłowski

Dał pan sobie wmówić, że ekonomia to nauka ścisła, w której wszystko musi się zgadzać. (…)  Liczby są twarde. Tyle że ich interpretacja wynika z idei, które ekonomista wyznaje.

Leokadia Oręziak

The biggest problem with the denizens of Bullshit Mountain is they act like their shit don’t stink. If they have success, they built it. If they failed, the government ruined it for them. If they get a break, they deserve it. If you get a break, it’s a handout and an entitlement. It’s a baffling, wilfully blind cognitive dissonance.

Jon Stewart

W zeszłotygodniowych wyborach zaznałem wreszcie luksusu, jak wielu innych wyborców Razem, głosowania zgodnie z własnymi przekonaniami. A odkąd Zandberg przebił się w końcówce kampanii do mainstreamowych mediów, wysłuchuję w tychże, jaki to ze mnie z tego powodu radykalny i narwany lewicowiec. Which is kinda awesome, bo zawsze się miałem za względnie poukładanego, rozgarniętego i pokornego, w przeciwieństwie do brnących pod prąd, zbuntowanych i niepoprawnych politycznie prawaków. No ale jeśli walka z rasizmem, o ochronę środowiska, świeckie ustawodawstwo, silną służbę zdrowia i cywilizowane warunki pracy w ramach realistycznego pomysłu na budżet jest ekstremizmem, to członkostwo w głównym nurcie mnie nie interesuje.

Szczególnie jeśli wygłaszane są w nim poglądy takie jak Patrycji Maciejewicz czy Witolda Orłowskiego. Ciągle prężymy dumnie pierś z powodu przeskakiwania kryzysu za kryzysem suchą stopą i drwimy z hasła “Polska w ruinie”, a jednak wciąż każą nam drżeć o tę gospodarkę i firmy, ilekroć ktoś zauważy, jak bardzo ów pozytywny wizerunek kontrastuje z fatalną sytuacją życiową tych, którzy go mrówczą pracą tworzą – śmieciówkowiczów z dożywotnimi kredytami na karku zaciąganymi na poczet wycenianych z kosmosu mieszkań. Ale na ich sytuację zważać nie trzeba, oni poradzą sobie sami, otoczmy za to troskliwą opieką korporacje. Państwo niech tylko wprowadza dalsze swobody dla banków i firm, dostarcza im więcej kształconych za darmo absolwentów, rozbudowuje dalej publiczną infrastrukturę i czasem nie wtrąca się w biznes tych samorodnych geniuszy milionerów

Jak słusznie odnotowuje Leokadia Oręziak, to kwestia idei, a nie jakichś obiektywnych twardych reguł rynku. Można lobbować w interesie górnego procenta, można też w interesie pozostałych dziewięćdziesięciu dziewięciu. Ale jeśli chodzi o rozdawnictwo, pasożytowanie i czerpanie z państwowego garnuszka, to jak na razie ci pierwsi utrzymują w tej dziedzinie miażdżącą przewagę, ciesząc się przy tym zdumiewającym poparciem większości tych drugich. Więc kiedy tak się nad tym wszystkim zastanowić, to faktycznie – zgoda. Nie obraziłbym się, gdyby któregoś pięknego dnia ten stan rzeczy jakoś tak radykalnie, zdecydowanie i na pełnej kurwie odmienić.

Howard

Pamiętam, że gdy byłem jeszcze małym szczylem, imponował mi jeden znajomy moich rodziców wyróżniający się na imprezach szczególnym poczuciem humoru. Zapewne to przez niego przyswoiłem sobie żart jako sposób zjednywania sympatii oraz sam odczuwam instynktowną sympatię dla każdego potrafiącego rozbawić towarzystwo wokół siebie. I zapewne dlatego też praktycznie wszyscy moi obecni idole to komicy – Louis C.K., Craig Ferguson, Jon Stewart czy George Carlin. Odnoszę wrażenie, że ci zabawni ludzie widzą i rozumieją nieco więcej od tych spokojniejszych.

Dobrze zdaje się to potwierdzać najnowszy nabytek w panteonie moich bohaterów – Howard Stern. Audycja radiowa tego pieprzonego egomaniaka, szaleńca i samozwańczego króla wszystkich mediów zdecydowanie zwiększyła ostatnio obecność śmiechu podczas mojego dnia. Już nawet sam jej motyw przewodni odgrywany przez Roba Zombie wystarczy, by wyciągnąć mnie z podlejszego nastroju. Ale to nie za humor najbardziej ją cenię. Najciekawszy jej fragment stanowią wywiady ze znanymi postaciami licznie odwiedzającymi studio Howarda. Są to bowiem jedne z najbardziej błyskotliwych, przenikliwych i wyjawiających rozmów, jakie kiedykolwiek dane było mi słyszeć.

Weźmy choćby przedwczorajszą wizytę Stephena Colberta, mającego wkrótce przejąć najważniejsze amerykańskie talk show z rąk Davida Lettermana. Pierwsze pytanie Howarda dotyczyło ojca i dwóch braci, których Stephen stracił w dzieciństwie, drugie – jego późniejszych relacji z pogrążoną w żałobie matką, przy czwartym gość aż sam musiał już wykrzyknąć, że zaszli naprawdę głęboko. W czasie kolejnej półtorej godziny słuchacze mogli dowiedzieć się jeszcze o wielu nieznanych dotąd szczegółach na temat najbardziej znaczących w karierze Stephena zdarzeń i osób, na temat jego poglądów religijnych czy wreszcie jego najbliższej rodziny i miłościach. A wszystko to w eleganckim stylu, przy autentycznym zainteresowaniu gospodarza, ze sporą dawką humoru i bez cienia tabloidyzacji. Po audycji Colbert napisał na Twitterze, że był to prawdopodobnie najlepszy wywiad, jakiego kiedykolwiek udzielił.

Tyle że z Howardem to standard. Bo ten zabawny koleś najwyraźniej potrafi dostrzec w ludziach coś, czego inni nie potrafią.

The Wire

Wiele zdążyłem się nasłuchać o genialności serialu “The Wire”, zanim wreszcie do niego zasiadłem. Ostatecznie przekonał mnie komentarz w internetowej dyskusji na temat ukazania kondycji prasy w telewizji. Uczestnicy przerzucali się różnymi tytułami, a gdy wiodącego tę dysputę ktoś wreszcie spytał, czemu jeszcze nie wspomniał o “The Wire”, ten odparł, że oczywiście to przykład najlepszy, ale małżonka zakazała mu kiedykolwiek więcej przywoływać ten serial w rozmowach.

Toteż mam zamiar napomknąć o nim tylko raz i tym samym podjąć jedyną próbę przekonania niezdecydowanych, gdyż w moim odczuciu omija ich istotne doświadczenie oraz solidna dawka społecznej edukacji. A niezdecydowanych jest sporo, bo próg wejścia jest wysoki – przebrnięcie przez kilka pierwszych epizodów wymaga cierpliwości, autorzy zaczynają wynagradzać wysiłek widza dość późno, choć sowicie. Moją próbą będzie więc wyjawienie rąbka dalszego rozwoju akcji. Opowiem o kontekście dwóch krótkich scen i zachęcam do obejrzenia ich przy użyciu linków poniżej.

1) Ekipie policyjnej nie udaje się śledztwo. Mimo aresztowania na jakiś czas szefa narkotykowego gangu, najważniejszy świadek będący jednocześnie jego siostrzeńcem zostaje przez własną matkę odwiedziony od zeznań i zgadza się odsiedzieć całość wyroku. Ale detektyw McNulty to uparty skurwysyn i o sprawie nie zapomina. Gdy więc odkrywa po dwóch latach, że ów świadek rzekomo popełnił w więzieniu samobójstwo, nie daje temu wiary, wietrząc morderstwo na zlecenie. Słuch o zadawanych przez niego jątrzących pytaniach dochodzi w końcu do matki, która przychodzi na komisariat zapytać go o nie wprost. Reżyseruje Agnieszka Holland:

2) Na czele narkotykowego gangu stoją dwie figury – lider Avon Barksdale oraz Stringer Bell, przejmujący dowodzenie na czas aresztowania tego pierwszego. Avon to człowiek oddychający ulicą, rozumiejący siłę poprzez przemoc, natomiast Stringerowi marzy się kariera szanowanego biznesmena, potrafi wyciągnąć z handlu heroiną więcej pieniędzy bez rozlewu krwi. Gdy jednak stara się ich użyć w wielkomiejskiej grze, starzy polityczni wyjadacze łatwo go przechytrzają. Gangster zna tyko jedną odpowiedź i chce ją zlecić bezpośredniemu podwładnemu. Z tym że w międzyczasie Avon rozpoczął przywracanie starego porządku:

Kogoś ciekawi, co dzieje się dalej?