Nie podobało mi się potajemne dogadywanie się Lewicy z PiS-em, w końcu to *****y ***, ale chyba więcej z tej afery wynikło dobrego niż złego. Po kolei.
Głosowanie przeciw Funduszowi Obudowy czy wstrzymywanie się nie wchodziło dla mnie w grę. Ryzyko zablokowania Europie tak ważnej inicjatywy postpandemicznej wywołałoby kolejną międzynarodową awanturę z Polską w niechlubnej roli głównej. Nie rozumiem też spekulacji, że skończyłoby ono rządy PiS-u. Politycy i publicyści nie mieli do zaoferowania mniej mglistego scenariusza niż “zobaczymy”, a wszelkie późniejsze próby skonkretyzowania go były zwyczajnie komiczne, w rodzaju “Kaczyński zgodnie z demokratycznym obyczajem honorowo poddałby się do dymisji”. Najwyższe wyróżnienie należy się oczywiście Newsweekowi piórem Tomasza Lisa:
Plan był taki: pozbawiony głosów ziobrystów, eurosceptycznych konfederatów i wsparcia zjednoczonej opozycji Jarosław Kaczyński przegrywa kluczowe głosowanie nad ratyfikacją Krajowego Planu Odbudowy, nie wytrzymuje, wpada na sejmową mównicę, zaczyna krzyczeć i dochodzi do przesilenia.
Prosta prawda jest jednak taka, że do obalenia rządu potrzeba konstruktywnego wotum nieufności, a stworzony w tym Sejmie rząd opozycji z premierem Gowinem (o bosh) i Konfederacją (japrdl) z kolei nie przegłosowałby ustaw ws. Funduszu Odbudowy bez pomocy PiS-u.
Eksplodowała za to ledwie skrywana wzajemna niechęć między liberalną a lewicową opozycją. I świetnie, bo wydaje mi się, że to między nimi leży oś najważniejszego politycznego sporu, zarówno w III RP jak i poza jej granicami. Sporu o to, jak wyobrażamy sobie zorganizowane społeczeństwo. I nie toczy się on na argumenty.
“The Righteous Mind” Jonathana Haidta tak dobrze objaśnia, skąd biorą się odmienne systemy moralne, że jest niczym młotek, dzięki któremu wszędzie widzę już tylko gwoździe. Otóż według autora ludzki umysł dobiera racjonalne argumenty, by post factum uzasadnić natychmiastowy odruch obrzydzenia bądź pożądania w reakcji na dowolne zjawisko. I nawet jeśli argumentów mu zabraknie, pierwotnej postawy nie zmienia pozostając w poczuciu moralnej słuszności. Ta hipokryzja okazuje się wbrew pozorom przydatnym mechanizmem, bo pozwala człowiekowi błyskawicznie podejmować setki decyzji dziennie, zamiast grzęznąć w deliberacjach.
W przypadku argumentów liberałów i lewicowców gwoździ nie muszę sobie wymyślać, bo Haidt opisuje ich motywacje wprost. Jednymi i drugimi kieruje głęboko zakorzenione poczucie sprawiedliwości, u jednych i u drugich przeważa też bodziec negatywny nad pozytywnym. Liberałowie nie chcą, by owoce pracy społeczeństwa zostały rozkradzione przez nierobów i oszustów, natomiast lewicowcy buntują się przeciw silnym biorącym sobie co dusza zapragnie od słabych. Obie strony utwierdzają się w swoich racjach dostrzegając własne przykłady powyższych niegodziwości i ignorując przykłady drugiej grupy.
Historia naszego gatunku uzasadnia obydwa dążenia. Czasami trzeba było złapać i napiętnować jednostki podbierające niewspółmiernie dużo ze wspólnego łupu, innym razem należało spuścić zbiorowy łomot dominującemu osobnikowi, który pozwalał sobie wobec uległych na zbyt wiele. Pierwsze przeważało w silnie zhierarchizowanych społecznościach łowczych, drugie – w bardziej egalitarnych społecznościach zbieraczy.
Co jednak najistotniejsze, obydwa wynikają ze szczerej troski o dobro całej społeczności. Warto o tym pamiętać, bo według Haidta do zmiany zdania skłaniają nas nie “racjonalne” argumenty (te są na użytek chóru już przekonanych), ale odwoływanie się bezpośrednio do naszego emocjonalnego rdzenia i utrwalonych moralnych intuicji. Nie starając się ich dostrzec i im zaufać u innych, separujemy się jedynie we własnych bańkach i zubażamy własny światopogląd.
Więc tak właściwie, to chciałem tylko napisać, że serdecznie nie znoszę obydwu tytułowych etykietek.