CC: What we would really like from you, Elizabeth, would be some kind of statement.
Beth: Statement?
CC: Christian Crusade would like you to make your position public in a world where so many keep silent.
Beth: What position is that?
CC: As we know, the spread of communism is also the spread of atheism.
Beth: I suppose so.
CC: Oh, it’s not a matter of supposing. It’s a matter of fact, of Marxist-Leninist fact. The Holy World is anathema to the Kremlin, and the atheists who sit there.
Beth: I have no quarrel with that.
CC: Good. What we want is a statement to that effect.
Beth: To the press?
CC: Exactly. We have something prepared. There you go.
Beth: I’m a chess player.
CC: Of course you are, my dear. But you’re also a Christian.
Beth: I’m not sure about that… Look, I have no intention of saying anything like this.
CC: Why not?
Beth: Because it’s fucking nonsense.
“The Queen’s Gambit”
—
Miarka przebrała się u mnie po przejrzeniu jakiegoś poronionego wykładu ministra Czarnka z zeszłorocznej konferencji w KUL. Miał on tytuł “O wpływie neomarksizmu na nauczanie o rodzinie” i mówił m.in. o “konsekwencjach tłumaczenia kobiecie, że nie musi robić tego, do czego została przez pana Boga powołana”. Nie padają w nim nawet jakieś szczególnie zacofane bzdury, zwłaszcza w świetle ostatnich popisów episkopatu czy najświeższych rewelacji o Wojtyle. Po prostu tyle się tego nazbierało przez lata, że któraś kropla musiała wreszcie przepełnić naczynie.
Mam dość. Nie znam dobrze wszystkich wyznań na świecie, kto by je zresztą zliczył, ale popularny w tej części planety katolicyzm znam świetnie, bo wbijano mi go do głowy od urodzenia i długo wydawał mi się nie mieć alternatyw. Że cała ta mitologia to bajka i nikt nigdy nie chodził po wodzie, ani nie leczył trędowatych dotykiem, to rozumie każde dziecko mniej więcej od końca podstawówki. Że rozmowy z wszechwidzącym Bogiem toczone we własnej głowie to rozmowy z samym sobą, staje się jasne gdzieś w okolicach liceum. Że Kościół to prosperująca mafia pedofilska sterowana z Watykanu, jest klarowne po przyjrzeniu się szczegółom sprawy dowolnego gwałciciela w sutannie – choć wciąż oddziaływanie psychologiczne udokumentowanych działań papieży jest o niebo silniejsze, niż tylko wnioskowanie z poszlak, że musiało do nich dochodzić.
Przyznaję jednak, że jeszcze jedna prawda o religii dotarła do mnie dopiero teraz, gdy dobiegam czterdziestki i gdy temat aborcji znów wrócił na czołówki gazet w Polsce. Osobiście nie mam wątpliwości, że dwunastotygodniowy płód ani tym bardziej zapłodniona komórka jajowa to nie jest jeszcze dziecko, czerpię ten pogląd z kilku lektur o działaniu i rozwoju ludzkiego mózgu. Ale że późno w życiu nauczyłem się starać zrozumieć, co kieruje kimś, z kim się nie zgadzam, to dopiero przy okazji Strajku Kobiet zacząłem intensywnie wyobrażać sobie, o co walczy taka Kaja Godek, Jarosław Gowin czy Szymon Hołownia – czyli co by było, gdybym uznał istnienie życia od poczęcia.
I szybko uświadomiłem sobie również istnienie długiej listy zagrożeń dla tego życia, wśród których aborcja stoi daleko za podium. Pomijając dalsze pozycje, numerem dwa będzie na niej miesiączka, natomiast numerem jeden fakt, że do poczęcia w ogóle dochodzi. Jeżeli aborcja to morderstwo niewinnego spędzające sen z powiek naszym politykom, to czemu śpią oni spokojnie, gdy niewinni umierają na dużo większą skalę w katastrofie naturalnej? Można by było jej zapobiec, zaczynając od powszechnie dostępnej antykoncepcji i edukacji seksualnej. Dlaczego więc również temu są przeciwni? Dlaczego nie bronią życia z równą determinacją w tych o rzędy wielkości częstszych przypadkach, a na sztandarach mają tylko jedno konkretne kobiece świadczenie medyczne?
Bo oczywiście “życie od poczęcia” to kłamstwo, moralny bicz i uprzedmiotowienie prawdziwej ofiary. Podstawmy pod Szatana niezależną, samodzielnie decydującą jak korzystać z własnej seksualności kobietę i nagle mamy w rękach klucz do zrozumienia całej doktryny świętoszkowatego zakonu chłopczyków.
Żyjemy z tym Kościołem w Polsce jak w związku z przemocowcem, wymyślając mu kolejne wymówki i tłumacząc, że “on nie chciał” i “wciąż go kocham”. Ja już z nim żyć nie mam zamiaru, oberwałem wystarczajaco. Dokument o chęci dokonania apostazji czeka w szufladzie na świąteczną wizytę w kraju, tolerancja dla religijnych moralizatorów też mi się skończyła. Natomiast co do zdeklarowanych katolików, którzy być może nadal zechcą napomknąć, że Kościół jest przecież wciąż dobry, nasz, tylko te tabuny przyłapywanych na skandalach parszywców psują mu opinię. Otóż według mnie to wy psujecie opinię nam, niewierzącym, bo dzięki całej wewnętrznej siatce mentalnych kompromisów dołączyliście do naszego obozu już dawno temu, tylko sami się jeszcze ściemniacie. Ale jeśli nadal chcecie się upierać, że jakiś cudak chodził kiedyś po wodzie i leczył palcem trędowatych, to na koniec mam jeszcze to: