Dość

CC: What we would really like from you, Elizabeth, would be some kind of statement.
Beth: Statement?
CC: Christian Crusade would like you to make your position public in a world where so many keep silent.
Beth: What position is that?
CC: As we know, the spread of communism is also the spread of atheism.
Beth: I suppose so.
CC: Oh, it’s not a matter of supposing. It’s a matter of fact, of Marxist-Leninist fact. The Holy World is anathema to the Kremlin, and the atheists who sit there.
Beth: I have no quarrel with that.
CC: Good. What we want is a statement to that effect.
Beth: To the press?
CC: Exactly. We have something prepared. There you go.
Beth: I’m a chess player.
CC: Of course you are, my dear. But you’re also a Christian.
Beth: I’m not sure about that… Look, I have no intention of saying anything like this.
CC: Why not?
Beth: Because it’s fucking nonsense.

“The Queen’s Gambit”

Miarka przebrała się u mnie po przejrzeniu jakiegoś poronionego wykładu ministra Czarnka z zeszłorocznej konferencji w KUL. Miał on tytuł “O wpływie neomarksizmu na nauczanie o rodzinie” i mówił m.in. o “konsekwencjach tłumaczenia kobiecie, że nie musi robić tego, do czego została przez pana Boga powołana”. Nie padają w nim nawet jakieś szczególnie zacofane bzdury, zwłaszcza w świetle ostatnich popisów episkopatu czy najświeższych rewelacji o Wojtyle. Po prostu tyle się tego nazbierało przez lata, że któraś kropla musiała wreszcie przepełnić naczynie.

Mam dość. Nie znam dobrze wszystkich wyznań na świecie, kto by je zresztą zliczył, ale popularny w tej części planety katolicyzm znam świetnie, bo wbijano mi go do głowy od urodzenia i długo wydawał mi się nie mieć alternatyw. Że cała ta mitologia to bajka i nikt nigdy nie chodził po wodzie, ani nie leczył trędowatych dotykiem, to rozumie każde dziecko mniej więcej od końca podstawówki. Że rozmowy z wszechwidzącym Bogiem toczone we własnej głowie to rozmowy z samym sobą, staje się jasne gdzieś w okolicach liceum. Że Kościół to prosperująca mafia pedofilska sterowana z Watykanu, jest klarowne po przyjrzeniu się szczegółom sprawy dowolnego gwałciciela w sutannie – choć wciąż oddziaływanie psychologiczne udokumentowanych działań papieży jest o niebo silniejsze, niż tylko wnioskowanie z poszlak, że musiało do nich dochodzić.

Przyznaję jednak, że jeszcze jedna prawda o religii dotarła do mnie dopiero teraz, gdy dobiegam czterdziestki i gdy temat aborcji znów wrócił na czołówki gazet w Polsce. Osobiście nie mam wątpliwości, że dwunastotygodniowy płód ani tym bardziej zapłodniona komórka jajowa to nie jest jeszcze dziecko, czerpię ten pogląd z kilku lektur o działaniu i rozwoju ludzkiego mózgu. Ale że późno w życiu nauczyłem się starać zrozumieć, co kieruje kimś, z kim się nie zgadzam, to dopiero przy okazji Strajku Kobiet zacząłem intensywnie wyobrażać sobie, o co walczy taka Kaja Godek, Jarosław Gowin czy Szymon Hołownia – czyli co by było, gdybym uznał istnienie życia od poczęcia.

I szybko uświadomiłem sobie również istnienie długiej listy zagrożeń dla tego życia, wśród których aborcja stoi daleko za podium. Pomijając dalsze pozycje, numerem dwa będzie na niej miesiączka, natomiast numerem jeden fakt, że do poczęcia w ogóle dochodzi. Jeżeli aborcja to morderstwo niewinnego spędzające sen z powiek naszym politykom, to czemu śpią oni spokojnie, gdy niewinni umierają na dużo większą skalę w katastrofie naturalnej? Można by było jej zapobiec, zaczynając od powszechnie dostępnej antykoncepcji i edukacji seksualnej. Dlaczego więc również temu są przeciwni? Dlaczego nie bronią życia z równą determinacją w tych o rzędy wielkości częstszych przypadkach, a na sztandarach mają tylko jedno konkretne kobiece świadczenie medyczne?

Bo oczywiście “życie od poczęcia” to kłamstwo, moralny bicz i uprzedmiotowienie prawdziwej ofiary. Podstawmy pod Szatana niezależną, samodzielnie decydującą jak korzystać z własnej seksualności kobietę i nagle mamy w rękach klucz do zrozumienia całej doktryny świętoszkowatego zakonu chłopczyków.

Żyjemy z tym Kościołem w Polsce jak w związku z przemocowcem, wymyślając mu kolejne wymówki i tłumacząc, że “on nie chciał” i “wciąż go kocham”. Ja już z nim żyć nie mam zamiaru, oberwałem wystarczajaco. Dokument o chęci dokonania apostazji czeka w szufladzie na świąteczną wizytę w kraju, tolerancja dla religijnych moralizatorów też mi się skończyła. Natomiast co do zdeklarowanych katolików, którzy być może nadal zechcą napomknąć, że Kościół jest przecież wciąż dobry, nasz, tylko te tabuny przyłapywanych na skandalach parszywców psują mu opinię. Otóż według mnie to wy psujecie opinię nam, niewierzącym, bo dzięki całej wewnętrznej siatce mentalnych kompromisów dołączyliście do naszego obozu już dawno temu, tylko sami się jeszcze ściemniacie. Ale jeśli nadal chcecie się upierać, że jakiś cudak chodził kiedyś po wodzie i leczył palcem trędowatych, to na koniec mam jeszcze to:

Kompromis

If we start from a place of reasonable and they start from a place of crazy, when we settle, we’ll be somewhere between reasonable and crazy. Which is still crazy.

Marriage Story

Przyjmijmy, że za komuny zgodnie z prawem wolno było mordować dzieci w wieku do trzech miesięcy. Gdy reżim obalono i Kościół zyskał u nowej władzy większą przychylność, natychmiast zażądał, by z mordowaniem niemowląt skończyć. Solidarnościowcy pokiwali głowami, naradzili się i uznali, że “pójdą na kompromis” – wolno będzie je zabijać tylko w samoobronie, gdy pochodzą z gwałtu lub jeśli są niedorozwinięte. Czy można się dziwić Kościołowi, że nigdy się z tak obłąkanym rozwiązaniem nie pogodził?

Przyjmijmy, że za komuny wolno było kobietom stosować antykoncepcję. Gdy reżim upadł i Kościół zyskał większą przychylność władz, od razu zaczął naciskać, by z antykoncepcją dla kobiet skończyć. Solidarnościowcy pokiwali głowami, naradzili się i uznali, że “pójdą na kompromis” – antykoncepcja dla kobiet będzie dopuszczalna, jeśli partner ma chorobę weneryczną, w czasie gwałtu lub gdy są one bezpłodne. Czy można się kobietom dziwić, że nigdy tak barbarzyńskiego prawa nie zaakceptowały?

Mimo że obie analogie powyżej są oczywiście przegięte, wciąż ta druga wydaje mi się znacznie bliższa rzeczywistości. Prędzej uwierzę w kobietę skłonną ryzykować nielegalną antykoncepcję, niż w księdza radującego się z półśrodków przeciw zabijaniu dzieci. Prędzej uwierzę w księdza chcącego prawnie zakazać kobiecie seksu dla przyjemności, niż w kobietę domagającą się prawa do zabicia swojego dziecka dla wygody. Jeśli faktycznie mielibyśmy chronić coś takiego jak “życie od poczęcia”, konsekwencji było by dużo więcej, niż tylko wybiórczo te uderzające w kobiety. Ale poza swoją wiarą, osobistym doświadczeniem i moralnym instynktem lepszych argumentów już mieć nie będę, a moje są tu tak samo dobre jak cudze.

Przestańmy się jednak wreszcie dawać oszukiwać politykom, że w religijnych sporach istnieją “kompromisy”. Państwo nie powinno podejmować karkołomnych prób wypośrodkowywania różnych światopoglądów – na przykład pozwalać jednym trochę mordować dzieci, a drugim trochę znęcać się nad kobietami – tylko jasno przyjąć jeden punkt widzenia, kościelny bądź świecki. Inne rozwiązania będą niezrozumiałe i absurdalne.

The Stupid Stuff

Od jakiegoś już czasu zamierzałem wspomnieć tutaj o “The Social Dilemma”, w międzyczasie jednak Łukasz Najder napisał o nim wszystko, co chciałem, tylko lepiej. Zacznę więc od obfitych cytatów:

Oczywiście nigdy dość przypominania, że social media to bardzo wydajny nadajnik szkodliwych treści, odseparowany VIP room z kumplami o tych samych poglądach i oręż w przykurczonych łapkach demagogów, foliarzy i klasowych oprawców. Dobrze raz jeszcze usłyszeć, że smartfon jest pułapką i pasożytem wyjadającym z głowy czas i uwagę. (…) Lubimy myśleć o sobie jako o świadomych użytkownikach i partnerach Big Techu, ale, pamiętaj, tamci widzą nas ciut inaczej: produkt, bank danych, białko z ruchomym kciukiem i żywymi oczami.

Wszystko o czym prawi się w „Dylemacie społecznym” jest słuszne i pożyteczne, ale zarazem sprawia wrażenie zombiastycznej parady rewelacji z roku 2015. Jego twórcy potraktowali swoich odbiorców jakby ci byli niezbyt bystrymi dziećmi, które mogą nie zrozumieć wykładanych informacji, więc należy je im unaocznić. Stąd rozwiązania narracyjne godne telewizji edukacyjnej. (…) Nie chcę deprecjonować zagrożeń jakie czyhają na nas w sieci, ale „Dylemat społeczny” momentami wydaje się przekonywać, że fejsbuki i smartfony są faszyzmem XXI wieku. Przez co przypominają mi się moralizatorskie debaty z lat Przełomu, kiedy to telewizja była głównym demonem.

Ja tam planowałem po prostu stwierdzić, że to bardzo ważny bardzo słaby film. Zamiast więc polecać przebrnięcie przez to półtoragodzinne łopatologiczne kazanie samemu, wyłuszczę tu jego sedno, co by inni brnąć nie musieli.

Tak, social media systemowo muszą zabiegać o twoją uwagę i są o niebo sprawniejsze w jej utrzymywaniu i przechytrzaniu cię, niż jesteś tego świadomy. Owszem, mechanizm ten szkodzi zarówno tobie indywidualnie, jak i naszym wzajemnym relacjom oraz postrzeganiu świata, i również to odbywa się w znacznej części poza naszą świadomością. Odebranie social mediom swojej uwagi wymaga stałego wysiłku, ale dla poprawienia samopoczucia, stanu umysłu i międzyludzkich więzi, warto go wciąż na nowo podejmować. Jednym z najlepszych fragmentów “The Social Dilemma” jest końcówka z garścią praktycznych rad, jak tego dokonać, także sam na koniec obficie zacytuję jeszcze i ją:

I’ve uninstalled a ton of apps from my phone that I felt were just wasting my time. All the social media apps, all the news apps, and I’ve turned off notifications on anything that was vibrating my leg with information that wasn’t timely and important to me right now. (…) Never accept a video recommened to you on YouTube. Always choose. (…) Before you share, fact-check, consider the source, do that extra Google. If it seems like it’s something designed to really push your emotional buttons, it probably is. Essentially you vote with your clicks. If you click on clickbait, you’re creating a financial incentive that perpetuates this existing system. (…) Work out a time budget with your kid. And if you talk with them and say, “Well, how many hours a day do you wanna spend on your device? What do you think is a good amount?”, they’ll often say something pretty reasonable. (…) So, do it! Get out of the system. Yeah, delete. Get off the stupid stuff. The world’s beautiful, look, it’s great out there!

Noel

W 2008 roku Noel Gallagher skrytykował organizatorów Glastonbury za ściągnięcie na festiwal Jaya-Z jako headlinera.

If it ain’t broke don’t fix it. If you start to break it then people aren’t going to go. I’m sorry, but Jay-Z? No chance. Glastonbury has a tradition of guitar music and even when they throw the odd curveball in on a Sunday night you go, “Kylie Minogue?” I don’t know about it. But I’m not having hip-hop at Glastonbury. It’s wrong.

W mediach wybuchł shitstorm, debatowano wszędzie, głównie zarzucając gitarzyście Oasis reakcjonizm. Zareagowali polemicznie nawet organizatorzy i sam Jay-Z, który końcowo otworzył festiwalowy występ coverem “Wonderwall”. Gdy o całe zamieszanie ponownie spytano Gallaghera, ten odparł:

I’ve been doing interviews with American magazines, and the way it’s played itself out is that I said Jay-Z had no right to play Glastonbury, which is a crock of horseshit. I got off a plane and someone asked me about the fact that Glastonbury hadn’t sold out for the first time in years, and if it was because of Jay-Z. I innocently mused that that was probably right. From there it grew into this crap that I was standing on an orange crate at Speakers’ Corner saying, “Gather round, brothers and sisters. Have you heard what’s happening at Glastonbury this year?” (…) I have a certain turn of phrase. So if I say, “Chicken sandwiches in McDonald’s are just plain fucking wrong,” it doesn’t mean I’m attacking all chickens or all sandwiches. I’ve hung out with Jay-Z in Tokyo. I’ve seen his show. It’s not my bag, but it’s all right. We have a mutual friend in Chris Martin. So I am a guy who doesn’t like hip-hop — shock, horror. I don’t dislike rappers or hip-hop or people who like it. I went to the Def Jam tour in Manchester in the ’80s when rap was inspirational. Public Enemy were awesome. But it’s all about status and bling now, and it doesn’t say anything to me.

Przytaczam tę historię, by zilustrować cholernie imponującą cechę Noela, którą on sam nazwał “a certain turn of phrase”, a ja określiłbym jako “no fucks given dishing out”. Chłopak rzucił coś przelotem do reportera na lotnisku, scena muzyczna UK zadrżała w posadach, oburz zwyczajowo zaczął żyć własnym życiem, a gdy kurz opadł, Noel zademonstrował zarówno zrozumienie natury tej afery, jak i znajomość tematu, o którym mówił. A że wyraził przy tym zdecydowane opinie nie przebierając w słowach, bo ma gdzieś, czy będziesz go potem lubił, to w świecie rozmytych grzeczności i sympatycznie nijakich ludzi uwielbiasz go za to jeszcze bardziej.

Z Noelem jest trochę jak z Jackiem Whitem. Po rozpadzie duetu, z którego zasłynął, szybko okazało się, że najwyraźniej był jego motorem artystycznym, więc wcale go nie potrzebował. Więc też nie ma po czym płakać, bo muzyka powstaje dalej. High Flying Birds to po prostu takie lepsze Oasis – bardziej różnorodne i twórcze, a jednocześnie bardziej osobiste i “do rzeczy”. Posadź Noela na chwilę samego w studiu w przerwie między nagraniem oldschoolowo rockowego “The Right Stuff” a wznoszącego w powietrze “It’s A Beautiful World”, to odśpiewa ci jeszcze na przykład takie rozdzierające serce “Dead In The Water”.

Połącz tę artystyczną wrażliwość z jego niewyparzoną gębą, a otrzymasz współczesną stuprocentową gwiazdę rocka, której nie da się przypasować pod format żadnego miałkiego medium. I która, mimo upływu czasu czy sporadycznych błazenad Jaya-Z, nadal będzie znała klucz do wciąż żywego festiwalowego wykonania swojej najbardziej legendarnej piosenki.

Manifest ekonomiczny

Nawet gdyby ktoś kazał mi opisać polityka moich marzeń, to i tak w życiu nie wymyśliłbym Alexandrii Ocasio-Cortez. Uwielbiam ją za mniej więcej wszystko, regularnie też śledzę wiele jej publicznych wystąpień. I tak usłyszałem od niej kiedyś anegdotę o republikańskim członku komisji ds. finansów, który słynie z tego, że każdego wezwanego przed tę komisję świadka wita oskarżycielskim pytaniem, czy jest kapitalistą czy socjalistą, nawet jeśli mają rozmawiać np. o ramach budżetu rządowego programu antypowodziowego.

Zapamiętałem tę historię, bo ilekroć zdarza mi się wdać z kimś w dyskusję o ekonomii, zaraz nabieram przekonania, że spieram się z podobnym owemu republikańskiemu kongresmenowi człowiekiem, próbującym szybko mnie sklasyfikować jako ideologicznego wroga. I podobnie jak AOC, też wydaje mi się, że przecież w żadnym sporze akurat w tej kwestii nie jesteśmy. Chciałbym więc tutaj raz a dobrze wyłożyć swój nieskomplikowany pogląd od początku do końca i bez pośpiesznych “żartobliwych” wtrąceń rozmówcy, jaki to ze mnie komuch i dyktator.

W bardzo fajnym i miarodajnym teście poglądów politycznych IDRLabs rezultat ekonomiczny umiejscawiany jest na osi “równość – rynek”. Komunista zasiądzie na niej skrajnie po lewej, kapitalista – po prawej. Skupmy się na początek na tym drugim.

Jestem w pełni świadomy intelektualnego powabu idei samoregulacji. Jest coś niezwykle ponętnego w założeniu, że jeśli tylko puścimy sprawy na żywioł, samoistnie odnajdą one swój naturalny stan ekwilibrium. Sam za młodu święcie w to wierzyłem, choć może nie dorównywałem fantazją niektórym moim bardziej liberalnym kolegom, śniącym też np. o zniesieniu kodeksu drogowego. Ale przecięcie się krzywych popytu i podaży w punkcie równowagi wydawało mi się w pełni realnym konceptem, w którym zresztą utwierdzano mnie i w mediach, i na ekonomicznej uczelni. Między innymi przy pomocy zaklęć “ceteris paribus” oraz pseudo-matematycznych działań na strzałkach w rodzaju “jeśli inflacja w dół, a waluta w lewo, to PKB do góry”. Łatwo dać się w ten sposób nabrać, że ekonomia to nauka ścisła dla tęgich głów ogarniających wielkie liczby. Ale przecież to nauka miękka, jak socjologia czy psychologia, i tak samo jak one próbuje tylko po omacku modelować ludzkie zachowania. Wyprowadzanie podobnych strzałek dla pojedynczego człowieka byłoby równie niepoważne – “jeśli niewyspanie w dół, a rozum w prawo, to poczucie szczęścia do przodu”. To w rzeczywistości nigdy nie będzie tak proste i uniwersalne.

Nauki faktycznie ścisłe, jak fizyka, dowodzą, że poziom entropii może tylko rosnąć, świat naturalnie zmierza do kompletnego chaosu i kiedyś niechybnie musi tam dotrzeć. Jedyne więc, o co możemy się starać, póki tu jesteśmy, to by trochę mu w tym poprzeszkadzać. Ale przecież nie muszę do idei regulacji nikogo przekonywać – takie państwowe ingerencje w chaos jak sanepid, publiczne szpitale, czy ten pętający nas kodeks drogowy, raczej nie budzą kontrowersji. Przejdźmy więc do skrajności po lewej.

Komunizm wziął się z manifestu Marksa i Engelsa. Idea całkowitej równości i podporządkowania wszystkich wspólnemu kolektywowi była w nim receptą na zdiagnozowane przez nich bolączki kapitalizmu. Jak czas pokazał – receptą fatalną i ponurą. Co jednak jeszcze nie znaczy, że sama diagnoza nie była celna i że nie pozostaje po dziś dzień przydatnym narzędziem opisu. Według nich bowiem siłami kształtującymi wolny rynek nie są podaż i popyt, ale właśnie bezpośrednio ludzie, których także można podzielić na dwie grupy – ci utrzymujący się z tego, co posiadają, oraz reszta, która pracuje na tych własnościach. Grupy te mają sprzeczne interesy, wynikające z tego samego racjonalnego dążenia – chciałyby otrzymać jak najwięcej, oddając w zamian jak najmniej. Ów konflikt sam w sobie nie jest jeszcze problemem, ale warto być świadomym jego istnienia. Każda polityczna decyzja przechyla szalę tylko na jedną ze stron, a sama waga jest w tym modelu jedynym liczącym się miernikiem ekonomicznym, w przeciwieństwie do przeróżnych PKB czy WiGów-20.

Problemem jest natomiast uprzywilejowanie wyjściowej pozycji właścicieli – z racji samego położenia mają oni znacznie większy wpływ na uwarunkowania rynkowej gry. Puszczenie spraw na żywioł oznacza więc tak naprawdę oddanie im kontroli. Pozwól na to, a niebawem zaczniesz żyć w świecie ułożonym pod ich dyktando, gdzie jedni bedą zmuszeni poświęcić absolutnie wszystko dla drugich. Nie widzę w tej prognozie przesady – współczesnemu niewolnictwu wciąż wydaje się dziś powodzić wyśmienicie. Ponadto, z takiego postrzegania ekonomii płynie dla mnie jeden ważny wniosek – to my swobodnie kształtujemy rynek i jako sztuczny ludzki twór nie ma on żadnego naturalnego stanu ani nieuchronnych praw. Istnieją tylko intencje jego uczestników i efekty ich działań. W jakim więc świecie chcemy żyć? Którą z dwóch stron reprezentujemy? Jaki kompromis między nimi uznamy za sprawiedliwy?

Wróćmy finalnie do osi ekonomicznej IDRLabs. Ja tam widzę na niej tylko trzy ideologiczne możliwości. Albo jesteś czystym komunistą lub kapitalistą i odleciałeś, albo lądujesz gdzieś pomiędzy. Mamy tendencję do przesuwania wszystkich od nas na lewo lub na prawo do końców tej osi, ale w rzeczywistości jedziemy z nimi na jednym wózku i spieramy się zaledwie o technikalia okiełznania chaosu oraz o rozłożenie akcentów. Jeśli więc republikański kongresmen wreszcie się z łaski swojej nieco wyluzuje, to będziemy mogli na spokojnie porozmawiać także i o konkretach.

Powoli do przodu

Ja ogólnie reaguję powoli. Gazeta.pl ubiła bloksa już dobry rok temu, bloga przeniosłem stamtąd dopiero w tym tygodniu. Więc była to przede wszystkim przerwa techniczna – nigdy nie zamierzałem przestać pisać, bo znajdywanie ujścia dla różnych nerdowych rozważań wciąż działa kojąco i terapeutycznie, a skądinąd wiem też, że kilku osobom zdarzało się to z ochotą czytać. Także wracamy do domu – nawet jeśli czasem działam w żółwim tempie, to nieubłaganie.

Przerzucenie notek w nowe miejsce stwarza też dobrą okazję do małych podsumowań i spojrzenia na własne grafomaństwo z nieco dalszej perspektywy. Przede wszystkim dzięki niech będą WordPressowi za możliwość datowania wstecz, przez co mogłem ułożyć chronologicznie wpisy z obydwu swoich poprzednich iteracji bloksowych. Sporo postów wywaliłem – albo się zdezaktualizowały, albo zwyczajnie przynudzały, albo wreszcie były przejawem jakiegoś niezdrowego self-hate’u, który mam nadzieję mieć już szczęśliwie za sobą. Natomiast w tych, co się ostały, dostrzegam kilka powracających od niemal piętnastu lat motywów – najwyraźniej rzeczywiście im bardziej się zmieniamy, tym bardziej pozostajemy tacy sami. Kilka wymaga też dopisania dalszego ciągu, więc zacznijmy od aktualizacji.

“Gra o tron” dotarła już do finału i jak zwykle okazało się, że to, co wydawało mi się wtedy początkiem najlepszego okresu, było tak naprawdę jego końcem, a później zjeżdżaliśmy już tylko po równi pochyłej. Benioff i Weiss wiedzieli, jak George R.R. Martin zamierza tę opowieść zwieńczyć i faktycznie nam to zdradzili. Ale zamiast jakkolwiek na tę konkluzję zapracować, po prostu… jakby… zrobili ją. I tak skończyliśmy w sensownym miejscu w bezsensowny sposób. Ale wciąż, przynajmniej skończyliśmy. Martin nadal od dziesięciu lat regularnie przekłada premierę kolejnej części powieści, w międzyczasie pieczołowicie weryfikując, czy aby na pewno koń jakiejś trzecioplanowej postaci ma ten sam kolor oczu co we wcześniejszym tomie, a inny czwartoplanowy bohater, gdy przenosi się na mapie Westeros z punktu A do punktu B, to wiarygodnie spędza w tej podróży pięć miesięcy (a wraz z nim i czytelnik). Obsesyjnie śledzący każdy detal fandom będzie zachwycony, bo i tak znajdzie jakieś nieścisłości. Zadowolony Martin kiedyś wreszcie odda pod osąd przyszłym pokoleniom całość dopracowanej do ostatniego szczegółu sagi. Natomiast my, zwykli śmiertelnicy żyjący tu i teraz, najwyraźniej już nikogo w tej zabawie nie obchodzimy.

Jeszcze na marginesie – nie odrzucam w czambuł całości serialowego finału. Muzyka i smoki do samego końca trzymały spójny mistrzowski poziom. I jeśli jeszcze raz usłyszę naigrywania, jak to Drogon nagle zrobił się biegły w symbolice… Benioff i Weiss wielu rzeczy nie umieli opowiedzieć, ale akurat pokazanie, że smok w bezsilnym żalu demoluje salę tronową w przypadkowy sposób, niszcząc to, co ma przed oczami i że akt ten nabiera symbolicznego znaczenia mimochodem, wyszło im bez zarzutu.

“The Sopranos” i “The Wire” to wciąż dwa najlepsze seriale wszech czasów, jednocześnie wciąż też powstaje coraz więcej i więcej naprawdę wspaniałej telewizji. “Big Little Lies”, “Sorry For Your Loss”, “I Know This Much Is True”, “Watchmen”… Przy okazji tych ostatnich Damon Lindelof dokonał w moich oczach pełnej rehabilitacji. Okazało się, że to właśnie on, a nie Zack Snyder, wniósł nową jakość do ekranizacji opowieści o superbohaterach. I jeszcze ten soundtrackZaadoptowali nawet “Life On Mars”!

Dalej, Howard Stern zdążył już swoje wywiady wydać w formie książkowej, przy okazji owej publikacji ogłaszając też, że jego ulubionym rozmówcą ever był Conan O’Brien. Który to z kolei za sprawą swojego podcastu, bedącego, bo jakżeby inaczej, swobodnymi i interesującymi wywiadami z innymi zdolnymi ludźmi, także dołączył w tym roku do grona moich idoli. Do kompletu z towarzyszącą mu zawsze asystentką. Tak więc wszystko wciąż pozostaje w rodzinie komików. Aha, i jeszcze sposób, w jaki Conan traktuje swojego nieuleczalnie nerdowego producenta Schalnsky’ego, powinien stać się powszechnym sposobem traktowania przez ludzkość informatyków.

Wreszcie, świat dookoła… Wciąż jest mi zewsząd tłumaczone, że nadciąga zagłada, nic nie ma sensu oraz znikąd już nadziei, przy czym owe tłumaczenia sypią się częściej przy okazji nawet tak nieistotnych dla naszej planety wydarzeń, jak np. ostatnie wybory prezydenckie w Polsce. Ciągle też widzę wygłaszających je tych samych zachwyconych własnym intelektem czarnowidzów. I może powoli, ale jednak reaguję. Niniejszym informuję więc, że mój pogląd również pozostaje bez zmian i wciąż pokrywa się ze stanowiskiem Woody’ego Allena, tym razem wobec śmierci – ja tam nadal jestem przeciw.