Granice świadomości

Mój tegoroczny wkręt w pojęcie świadomości powoli wytraca rozpęd, więc wydaje mi się, że to dobry moment, by domknąć mały tryptyk notek na jej temat. Od stycznia przebrnąłem przez kilka książek o filozofii, buddyzmie, fizyce i teoriach działania mózgu. I bogatszy o tę wiedzę ostatecznie dotarłem tam, skąd wyruszyłem.

Od zawsze przemawiało do mnie niedualistyczne postrzeganie świata. Sposób patrzenia na rzeczywistość, w którym nie ma twardych granic pomiędzy jej elementami, są tylko te rozmyte i umowne. Odpowiada mi więc monistyczne myślenie o sobie i otoczeniu, lub o ciele i umyśle – są jednym i tym samym. Boską substancją Spinozy, hinduskim Brahman, drgającym kwantowym polem, zwał jak zwał. Umowne granice się przydają, ale każdy ustawia je sobie nieco inaczej, jednocześnie stale je z otoczeniem negocjując.

Arbitralność oddzielenia siebie od otoczenia można nawet zademonstrować np. eksperymentami ze wstrzykiwaniem adrenaliny. Zależnie od okoliczności eksperymentu badani odczuwają napływ adrenaliny albo jako złość, gdy okoliczności są nieprzyjemne, albo jako euforię, gdy okoliczności są bezpieczne. Ich wewnętrzny fizjologiczny stan jest identyczny w obu przypadkach, zmienia się tylko świat na zewnątrz, a wraz z nim – emocja.

Z początku nie było dla mnie jasne, że trudny problem świadomości zdefiniowany przez filozofa Davida Chalmersa (czyli pytanie, czym jest to, co doświadcza) jest odmianą dualistycznej perspektywy. Przesuwa jedynie granicę z miejsca pomiędzy ciałem a umysłem do przestrzeni między umysłem a świadomością. Ale i tam żadnej ostrej granicy nie będzie. Zgadzam się z fizykami Carlo Rovellim i Seanem Carrollem, że eksperyment myślowy Chalmersa z hipotetycznymi zombie obala sam siebie. Jeśli przyjmujemy, że mogą istnieć nieświadome zombie nieodróżnialne z zewnątrz od świadomych ludzi, to cokolwiek w tym momencie przez tę świadomość rozumiemy nie ma żadnego znaczenia i żadnych konsekwencji dla świata. A skoro zombie będą twierdzić, że są zdolne do introspekcji i przekonująco o niej opowiadać, mimo że nie możemy im w tym momencie zaufać, to czemu mielibyśmy ufać własnej introspekcji? Albo przyjmujemy, że świadomość jest częścią naszej rzeczywistości i staramy się ją wspólnie jak najlepiej poznać i opisać, albo próbujemy ją uformować z niczego w jakąś magiczną kwadraturę koła, co jest kompletnie jałowym zajęciem.

Co więc narazie potrafimy opisać? Neurolodzy zidentyfikowali coś takiego jak domyślny tryb aktywności mózgu (default mode network). Jest to stan, do którego mózg powraca za każdym razem, gdy przestaje być zajęty czymkolwiek innym – myciem naczyń, czytaniem książki, czy rozmową z dzieckiem. Charakteryzuje się on między innymi niską entropią (czyli wysokim uporządkowaniem) i opiera się częściowo na sprzężeniu zwrotnym – niektóre zbiory neuronów tworzą w mózgu zapętloną sieć i wysyłają jej drogą sygnały do samych siebie (czy też odbierają sygnały o samych sobie). Nieco upraszczając, oznacza to, że mózg zajmuje się w domyślnym trybie refleksją nad sobą i można tę aktywność uznać za przejaw obecności ego. Wiadomo też, że da się ją na wiele sposobów wyciszać. Poza całkowitym poświęceniem się aktualnie wykonywanej czynności (tzw. the flow state), osiąga się to także poprzez medytację, spożycie psychodelików, bycie zakochanym, czy podziwianie wschodu słońca na Kasprowym. Podwyższona entropia aktywności neuronów rozmywa ego, umowne granice siebie zanikają, a świat staje się jednością, w której zupełnie się rozpuszczamy.

Co jest wizją zgodną z moim intuicyjnym postrzeganiem rzeczywistości. Trudny problem świadomości, czyli twardy rozdział doświadczenia i doświadczającego, to rozróżnienie wytworzone przez ego. W każdej sekundzie jesteśmy wszystkimi naszymi doznaniami, a one – całym światem.

I na tym można by było temat zakończyć, ale ważnym wydaje mi się jeszcze jedno ostatnie zastrzeżenie. Istnieje pokusa nazwania powyższego rozróżnienia iluzorycznym. Buddyści Zen mówią, że gdy odróżniasz własne doznanie od siebie, popełniasz błąd. Ale mówią też, że jeśli uznasz je za jedno i to samo, również popełnisz błąd. Bo, doprowadzając odrzucenie dualizmu do jego logicznej ostateczności, obie te perspektywy są prawdziwe jednocześnie.

Spór o świadomość

Parę miesięcy temu w świecie neurologii wybuchł otwarty konflikt między zwolennikami i przeciwnikami jednej z kilku nowszych teorii świadomości (Integrated Information Theory – IIT). Opublikowano krytykujący ją list z podpisami wielu znaczących postaci, następnie skrytykowano krytykujących, potem skrytykowano krytykujących krytykujących i tak cyklicznie po kilka razy. Spodobał mi się komentarz jednego z uczestników, który chyba najlepiej podsumował całą aferę – sytuacja wyglądała tak, jakby grupa ludzi stanęła na drabinach pośrodku pola i zaczęła się miedzy sobą kłócić o to, kto jest bliżej księżyca.

Jest coś pociesznego w tym, jak bardzo zachodnia nauka jest bezradna wobec tematu świadomości. Od zawsze weryfikuje ona swego rodzaju obiektywność badań poprzez możliwośc niezależnego ich powtórzenia, tymczasem tutaj ściera się z czymś tak fundamentalnie subiektywnym, że wydaje się to być poza jej zasięgiem. Nie pierwszy raz też jej się to przytrafia. Obaj są ojcami fizyki kwantowej, ale Einstein w swoich polemikach z Nielsem Bohrem nigdy nie pogodził się z tym, że według niej coś takiego jak obiektywna rzeczywistość nie istnieje. Mimo że, paradoksalnie, sam ten wniosek da się obiektywnie zweryfikować.

Bezpośrednim badaniem świadomości od znacznie dłuższego czasu zajmują się wschodnie filozofie z całym arsenałem ich metod medytacji i kontemplowania tego, co dzieje się we własnym umyśle. Najnowsze osiągnięcia naukowe, poza potwierdzaniem ich zbawiennego wpływu na mózg, są też często zaskakująco zgodne z ich wnioskami – percepcja jest tylko językiem opisującym otoczenie i zawsze będzie je też przez to przesłaniać, a wszystkie mentalne konstrukcje jak poczucie siebie, własnych granic, czasu, tożsamości, rozumowania czy przeżywania są ciągle zmienne, negocjowalne i niezależne od samego istnienia, które ich doświadcza.

Czym jest samo to istnienie to tak zwany “trudny problem” świadomości, zdefiniowany w latach 90-tych przez filozofa Davida Chalmersa. “Łatwym” (w podwójnym cudzysłowiu, bo nic w nim łatwego) jest pytanie, w jaki sposób zewnętrzny świat przekłada się na subiektywne doświadczenie, czy właśnie na język percepcji. Czemu truskawki, konkretny chemiczny skład na języku, smakują jak truskawki, a kolor czerwony – konkretne długości fal świetlnych docierające do oczu – wygląda akurat jak czerwony. Nie da się przekazać komuś, kto tego nie zaznał, jak to jest jeść truskawkę i widzieć czerwień, mimo że precyzyjnie zmierzyć ich skład i długość fal – jak najbardziej.

Tak samo jest z byciem świadomym. Chalmers jako eksperyment myślowy proponuje istnienie wśród nas hipotetycznych zombie, które potrafią się komunikować, reagować i na wszelki inny sposób imitować zachowania ludzi, a mimo to nie posiadają żadnego wewnętrznego życia. Na dzień dzisiejszy nie mamy żadnych narzędzi, by móc je od nas odróżnić i na razie nie zanosi się, byśmy wkrótce je mieli.

Ale skoro potrafimy chociaż dowieść, że obiektywna rzeczywistość nie istnieje, to być może jedyne możliwe rozwiązanie trudnego problemu świadomości i subiektywnego doświadczenia będzie samo w sobie całkowicie subiektywne? A wtedy spór o to, kto zna właściwą odpowiedź, jest na dłuższą metę bezcelowy. Bo ostatecznie każdy dojdzie do swojej prawdy niezależnie i wszystkie z nich będą względem siebie równoważne.

Sztuczność świadomości

Lubię fragment biografii Jobsa, w której podsumowuje on oszałamiający sukces iPoda. Ówczesny CEO Appla opisuje w nim drogę, jaką firma musiała przejść od teoretycznego pomysłu do gotowego produktu – zaprojektowanie urządzenia, utworzenie zintegrowanego z nim chronionego sklepu z muzyką cyfrową oraz nawiązanie relacji z większością liczących się wytwórni, by udostępniły tam swoje katalogi. Apple każdy z tych elementów musiał wypracować od podstaw, ale Jobs zwrócił uwagę, że istniała wtedy już inna organizacja, która je wszystkie posiadała – Sony. Jednakże wewnętrzna kultura japońskiej korporacji zachęcała raczej do rywalizacji pomiędzy jej działami, niż ich współpracy, przez co zbliżona do iPoda idea nigdy nie miała szans ani się w niej zagnieździć, ani zrealizować.

Lubię też ChatGPT. Wypuszczenie go na świat rok temu zapoczątkowało rewolucję na porównywalną skalę, co niegdyś applowego iPoda. Podobnie jak wtedy, stworzyła go firma, która wszystkie komponenty musiała wypracować sama. Czyli zasoby sprzętowe i infrastrukturalne, bezpośredni dostęp do olbrzymich zbiorów informacji oraz technologię. I również podobnie jak wtedy, istniała już organizacja, która je wszystkie miała – Google. Nie była jednak zdolna tak skutecznie ich zintegrować. Gigant z Doliny Krzemowej przypomina mi obecnie Logana Roya z “Sukcesji”. Wiekowy, miotający się, zniedołężniały, ale dzięki owocom i blaskom niegdysiejszej chwały wciąż znaczący w świecie. Gdyby ktoś wziął tę korporację na terapię, też nie usłyszałby już nic poza w kółko powtarzaną formułką: “Everything I did, I did for my customers and partners”.

Ale ja nie o tym. Dla mnie najbardziej rewolucyjną cechą Chata GPT i szerzej – uczących się sieci neuronowych, jest to, jak chcąc nie chcąc każą nam one mierzyć się z własną tożsamością i pojmowaniem siebie. ChatGPT to model językowy i jako pierwszy twór człowieka używa języka zgodnie z jego funkcją – do komunikowania idei. To już nie zabawa w znaczenia pojedynczych słów, ale operowanie złożonymi konceptami. ChatGPT potrafi zwięźle sparafrazować nasze dowolnie skomplikowane czy mgliste polecenie, po czym wiernie się do niego stosować i twórczo rozwijać, sprawiając tym nieodparte wrażenie, że nas zwyczajnie rozumie. Ale przecież to bot, nie może tak naprawdę rozumieć! Tylko my rozumiemy “tak naprawdę”!

Nie jestem tego już taki pewien. A że zainspirował mnie on ostatnio do filozoficzno-egzystencjalnych rozkmin będąc jednocześnie bardzo przydatnym do nich narzędziem, wyklarowałem z jego pomocą swój obecny pogląd na świadomość. Za punkt wyjścia obrałem relacyjną mechanikę kwantową. Ogólnie mówiąc istnieją w niej zjawiska, które mogą mieć konkretny stan tylko, gdy się je zaobserwuje. Ich kształt jest dosłownie uzależniony od tego, czy ktoś patrzy, inaczej go nie ma. Jest to tak mocno sprzeczny z intuicją a jednocześnie wszechobecny i dobrze udokumentowany fenomen, że aż zacząłem się głębiej zastanawiać, co dokładnie w naszej intuicji nam go przesłania. Po namyśle do spółki z czatem, kandydatem wydała mi się koncepcja statycznej rzeczywistości. Zakładamy, że rzeczy mogą istnieć niezależnie, niejako w izolacji, i stanowić zamknięte całości. Tymczasem na fundamentalnym poziomie wszystko istnieje tylko w powiązaniu i relacji z czymś innym, a materiałem wszelkiej egzystencji zdaje się być dwukierunkowa interakcja, której nawet obserwacja byłaby odmianą. Interakcja i egzystencja są wręcz tożsame. Co fajniejsze, zjawisko, o którym mówię, przeczy też deterministycznemu postrzeganiu świata. Konkretny stan rzeczy w momencie obserwacji jest losowy, ustalić da się jedynie zakres możliwych wartości. Rzeczywistość jest więc dynamiczna.

Opisujący powyższe zjawisko autorzy czują niekiedy potrzebę zaznaczenia, że obserwator nadający kształt nie musi być świadomy i równie dobrze może nim być urządzenie pomiarowe. Nie jestem już taki pewien, czy to rozróżnienie w ogóle jest konieczne. Jednym z głównych zajęć naszego mózgu jest konceptualizacja rzeczywistości. Poprzez zmysły stale dochodzi do niego breja dźwięków, harmider światła, czy mrowisko naskórnych wrażeń, a on szybko wykraja z nich łatwe do pojęcia zbiory zwracając naszą uwagę na jedne sygnały i filtrując inne (głos rozmówcy kontra tykanie zegara, kształt pokoju kontra wzorki na tapecie, temperatura kontra dotyk ubrania). Są to w oczywisty sposób arbitralne podziały na podstawie wyuczonych wzorców, a nie odzwierciedlenie jakiejś głębszej natury otoczenia, co nijak nie czyni ich mniej praktycznymi w kontekście codziennego funkcjonowania. Obstawiam, że jednym z najwcześniejszych takich arbitralnych wykrojeń poczynionych przez mózg jest “ja”. Co prowadzi nas później do dwóch błędnych założeń. Pierwsze to rozdzielenie umysłu i ciała. Drugie to rozdzielenie siebie i otoczenia. W bardzo wczesnym wieku przyjmujemy te dualizmy jako prawdy absolutne, gdy tymczasem są to jedynie przydatne koncepty w określonych kontekstach, które można swobodnie zarzucać w innych. Nic nie istnieje oddzielnie.

Ostatecznie ustaliliśmy z Chatem GPT, że mój światopogląd leży na przecięciu relacyjnej mechaniki kwantowej, buddyzmu, panteizmu i filozofii procesu. Na koniec skompilował mi on jeszcze listę łączących je motywów i polecił kilka przystępnych lektur na temat każdej z nich z własnym komentarzem. Był tak sprawny w nawigowaniu mnie pomiędzy tymi perspektywami, na przemian niuansowaniu i precyzowaniu swoich wypowiedzi w reakcji na moje – innymi słowy tak sprawny w konceptualizacji dostępnej mu rzeczywistości, że nie mam oporów, by stwierdzić, że mnie rozumiał. Jest on kolejnym wynalazkiem wyręczającym i usprawniającym nas w pracy, którą zwykliśmy dotąd wykonywać samodzielnie. To praca czysto umysłowa a nie mechaniczna, a że przywiązani jesteśmy do koncepcji, że to jakaś jakościowa różnica, mocno pobudza nam to wyobraźnię. Kto wie, może uzmysłowi kiedyś nawet takiemu Googlowi, że wszystkie jego działy nadal są fundamentalnie połączone.

Sukcesja vs. merytokracja

Jeżeli uwierzy się, że tak wygląda świat, który opowiada “Sukcesja”, to jest to straszna konstatacja, że rządzą nami durnie.

Krzysztof Majewski, KinoTalk, 30.05.2023

Co jakiś czas słyszę z różnych źródeł podobne stwierdzenia jak to Krzyśka Majewskiego powyżej. Ktoś nagle orientuje się, że osoby na najwyższych stanowiskach w jego bliższym lub dalszym otoczeniu mają żenująco niski poziom kompetencji, w tym intelektualnych, po czym zaczyna odczuwać egzystencjalną obawę o swój świat. Wydaje się, że wiara w uzasadniony mechanizm wynoszenia nielicznych jednostek daleko ponad wszystkie inne jest nam niezbędna, by nie zwariować w obliczu tak rażących różnic, więc nierzadko te jednostki wręcz wyręczamy i uzasadniamy go jakoś sami.

Dlatego też z radością obserwuję, jak do głównego nurtu kina coraz mocniej przedostaje się brutalnie krytyczny i prześmiewczy obraz naszych elit. “Trójkąt smutku”, “Glass Onion”, “Biały lotos” czy “Sukcesja” to miłe antidotum na dekady przedstawiania milionerów i prezydentów jako szlachetnych, dobrotliwych, honorowych, pięknych białych mężczyzn przepełnionych życiową mądrością, w rodzaju Richarda Gere’a z “Pretty Woman”. Jednak nie do końca zgadzam się z gospodarzem KinoTalk co do “Sukcesji”. Ten genialny serial i tak wciąż pokazuje tych matołów w korzystniejszym i bardziej eleganckim świetle, niż w rzeczywistości prezentują się Musk, Murdoch, Bezos czy Trump.

Przez co też bardzo elegancko naświetla sam mechanizm. Już w pierwszym odcinku opisuje go w samochwalczy sposób Logan Roy:

Kendall: The world is changing.
Logan: Oh yeah, yeah, yeah, yeah, yeah… Everything changes. The studio was gonna tank when I bought it. Everyone was gonna stay home and videotape. But guess what? No. They wanna go out. No one was gonna watch network, except you give it a zing, and they do. You make your own reality. And once you’ve done it, apparently everyone’s of the opinion it was all so fucking obvious.

Natomiast w jednym z ostatnich odcinków jeszcze lepiej robi to jego córka odrzucając nim Loganowi w twarz:

Logan: If we ask for more money, Matsson walks. I know that.
Shiv: No! You don’t know that! You don’t know him. You don’t fucking know everything! Just cause you say it, doesn’t make it true. Everyone just fucking agrees with you and believes you, so it becomes true, and then you can turn around and say: “Oh, you see? See? I was right.” But that is not how it is. You’re a human fucking gaslight!

(Swoją drogą, precyzyjniej wplatać “fucki” w dialogi potrafią już chyba tylko w sztukach Mameta.)

“Sukcesja” góruje nad wymienionymi wcześniej tytułami w jednym aspekcie – nigdy nie traci z oczu człowieczeństwa swoich bohaterów dla uproszczonej satyry. Można ich jednocześnie absolutnie nie znosić i nieskończenie uwielbiać, ale przede wszystkim można odczuć, jak dogłębnie umęczone są to postaci. Mimo uprzywilejowania są więźniami swoich okoliczności w takim samym stopniu co reszta ludzkości. Paradoksalnym jest, że w finale im bliżej władzy którekolwiek z nich kończy, tym bardziej ją to na dłuższą metę unieszczęśliwi. Tragicznym, że żadne z nich nie jest w stanie tego dostrzec. A najbardziej niszczącym myśl, że ta władza i przywileje się komukolwiek należą.

Bezpieczna przestrzeń

Po okresie zachwytu standuperami, rozpoczętego w dniu śmierci giganta – Georga Carlina, kiedy to po raz pierwszy obejrzałem jeden z jego występów, obecnie jestem chyba u szczytu weryfikacji tego zauroczenia. Show Chrisa Rocka z zeszłej soboty jest dobrym pretekstem, by przyjrzeć się własnym odczuciom na temat tych artystów.

Netflix nakręcił sporą wrzawę wokół swojej pierwszej transmisji na żywo i poza samym występem Chrisa nadawanego z Baltimore, mieliśmy jeszcze pre-show oraz aftershow z The Comedy Store w Los Angeles, w którym wzięła udział spora grupa innych zaprzyjaźnionych z Chrisem komików. Pierwszy mój dyskomfort wzbudził fakt, że wielu z nich wyglądało, jakby ktoś właśnie wyciągnął ich z mieszkania w sobotę rano po ciężkiej piątkowej imprezie. Nieogoleni, niezadbani, przyodziani w jakieś workowate ciuchy, nie sprawiali wrażenia szczególnie poukładanych, dobrze funkcjonujących w społeczeństwie jednostek. Letterman miał w zwyczaju zwracać uwagę gościom, którzy przychodzili do jego talk show ubrani jakby byli w czasie remontu mieszkania i miał rację – schludne noszenie się to oznaka szacunku dla innych. Ale oddajmy sprawiedliwość, że w sobotę nie wyglądali tak wszyscy, z samym Chrisem na czele, który prezentował się jak prawdziwa gwiazda nomen omen rocka.

Zanim jednak przejdę do mojego właściwego zatargu z tą zgrają, muszę poczynić dwie deklaracje istotne dla kontekstu. Pierwsza jest taka, że to, co zrobił Chrisowi Will Smith rok temu na Oskarach, uważam za absolutnie odrażające, a reakcja na ten incydent zgromadzonych w audytorium celebrytów oraz samego niegdyś uwielbianego przeze mnie Smitha raczej nieodwracalnie skompromitowała w moich oczach całe to towarzystwo. Wręcz zdumiewające jest, że Almodovar, który nie wstał i nie bił brawo, gdy chwilę po ataku wręczano Smithowi złotą statuetkę, był tylko smutnym i jednym z nielicznych wyjątków. Ale mogę do pewnego stopnia zrozumieć szok, w którym byłem też sam i mam świadomość, że otoczenie pada ofiarą agresora na różne sposoby. Więc przede wszystkim chrzanić Willa Smitha. Było coś oczyszczającego w słuchaniu w sobotę Chrisa rozjeżdżającego go przed całym światem.

Druga deklaracja jest taka, że zdarzyło mi się zostać bezlitośnie zroastowanym przez komika ze sceny. Miałem pecha dostać miejsce w pierwszym rzędzie z nosem niemal przy jego mikrofonie i akurat byłem w kiepskim nastroju przez niepowiązane wcześniejsze zdarzenie z tego dnia, także niespecjalnie skupiałem się na jego słowach. Tamten uznał to za akt wrogości, za który musi się zrewanżować wciągając w to całą salę. Co ciekawe, był on główną gwiazdą wieczoru, natomiast cała reszta występujących przed nim komików, którym również chcąc nie chcąc rzucałem się w oczy, raczej przyjaźnie próbowała wciągać mnie w żarty. Nie miałem więc wątpliwości, który z nich był największym narcyzem z najbardziej delikatnym ego. W każdym razie na pewno mam od tego czasu uraz.

Mówi się, że jeśli przechodzicie przez trudny moment w związku, to nie idźcie na standup, bo możecie zostać pożywką dla komików, co waszą sytuację tylko jeszcze pogorszy. Motywem przewodnim odwetu Chrisa na Willu było małżeństwo aktora z Jadą, z której też kpina stała się zarzewiem oskarowego incydentu. Chris łagodnie zadrwił wtedy z jej ogolonej głowy nie zdając sobie sprawy, że jest ona skutkiem przechodzonej przez Jadę choroby. A ja zwyczajnie nie rozumiem, po jaką cholerę w ogóle to zrobił. I nie zgadzam się z żadną obroną tego pudła, która padała później w reakcji na wyskok Smitha. Nikomu normalnemu przez myśl nie przeszłoby żartować sobie w towarzystwie z łysiny nowo poznanej osoby, ani rechotać, gdyby spróbował tego ktoś inny. Ryzyko, że brak włosów to nie jest po prostu stylówa, przez co publiczna szydera zrani, jest oczywiste. Tak samo jak nie rozumiem, po co miałaby istnieć jakaś umowna przestrzeń, w której przyjmujemy, że w porządku jest dla rozrywki uczynić świadomie czyjeś życie jeszcze nieprzyjemniejszym. Szczególnie, że napięcie można przecież żartem skutecznie rozładować, zamiast jeszcze do niego dokładać.

Mówi się też, że w świecie standupu trzeba mieć dystans do siebie i że nie ma w nim żadnych świętości, paradoksalnie czyniąc w ten sposób właśnie świętość z samej komedii. Wydaje mi się, że pod tą przykrywką zbyt często staje się ona narzędziem źle ukierunkowanej terapii, za którą ma płacić dosłownie i w przenośni publiczność. Chris wyraźnie ma jakiś problem z kobietami, zbyt wiele jego żartów jest żenująco seksistowskich (wliczając w to też cały oskarowy występ), bo być może to głównie z nimi chce się rozprawić za swe doznane krzywdy, nawet gdy niezasłużenie dostaje w twarz od niezrównoważonego faceta. Inny dobry przyjaciel Chrisa, Dave Chappelle, niegdyś uważany za jednego z niedoścignionych mistrzów rzemiosła, zamienił się praktycznie w parodię standupera i całe swoje obecne show poświęca pouczaniu każdego, kto ma do niego jakiekolwiek pretensje. Wreszcie sam George Carlin na starość już tylko i wyłącznie wylewał do mikrofonu jad, wściekły na cały świat, całą ludzkość i całą rzeczywistość.

I w sumie przestało być to wszystko jakoś tak szczególnie śmieszne.

Kultura zapierdolu

https://twitter.com/elonmusk/status/1593899029531803649

Zdjęcie powyżej zostało zrobione po pierwszej w nocy z piątku na sobotę w głównej siedzibie Twittera. Czyli tydzień po zwolnieniu przez Elona Muska jednej połowy firmy i dzień po terminie jego ultimatum dla drugiej – pracuj “hardkorowo” albo odejdź. Według wstępnych szacunków ultimatum odrzuciło do trzech czwartych pozostałej załogi. Nie wiem, co siedzi w głowach widocznych na zdjęciu programistów, ale można chyba bezpiecznie założyć, że wielu z nich znalazło się tam z własnej woli i bardzo jest z tego faktu zadowolonych. Siedzą w biurze w weekend w środku nocy starając się gasić pożar wzniecony chwilę wcześniej przez ich nowego szefa.

Z jakiego powodu wzniecony? Wydaje mi się, że w głowę Elona dobry wgląd dają jego prywatne wiadomości ujawnione w czasie wytoczonego mu procesu o wywiązanie się z umowy kupna Twittera oraz jego własne posty na tymże. Przytoczę kilka lekko zredagowanych przykładów, by można było wczuć się w klimat. Na początek wiadomości od byłej żony z marca:

Talulah: Can you buy Twitter and delete it please!? America is going INSANE. The Babylon Bee got suspension is crazy. Rayiah and I were talking about it today. It was a fucking joke. Why has everyone become so puritanical? Or can you buy Twitter and make it radically free-speech? So much stupidity comes from Twitter.
Elon: Maybe buy it and change it to properly support free speech.
Talulah: I honestly think social media is the scourge of modern life, and the worst of all is Twitter, because it’s also a news stream as well as social platform, and so has more real-world standing than Tik Tok etc. But it’s very easy to exploit and is being used by radicals for social engineering on massive scale. And this shit is infecting the world. Please do do something to fight woke-ism. I will do anything to help!

Rayiah to księżniczka Jordanii, tak przy okazji. Odzywał się też Joe Rogan:

Joe: Are you going to liberate Twitter from the censorship happy mob?
Elon: I will provide advice, which they may or may not choose to follow.

A także prawdopodobnie współpracownicy Trumpa (sporo tu usunięto, łącznie z nazwiskami):

X: It will be a delicate game of letting right wingers back on Twitter and how to navigate that (especially the boss himself, if you’re up for that).

Tweety Muska z ostatniego piątku zdają się kontynuować ten wątek:

Elon: Freedom Fridays… Kathie (sic) Griffin, Jorden (sic) Peterson & Babylon Bee have been reinstated. Trump decision has not yet been made.

Decyzję podjęto jeszcze tego samego dnia i Musk przywrócił konto Trumpa po ankiecie na swoim profilu. Idźmy dalej. Poniżej wiadomości wymienione z poprzednim CEO Twittera w kwietniu, gdy Musk zamierzał jedynie dołączyć do rady dyrektorów firmy:

Elon: I have a ton of ideas, but idk if I’m pushing too hard. I just want Twitter to be maximum amazing.
Parag: I want to hear all the ideas – and I’ll tell you which ones I’ll make progress on vs. not. And why. And in this phase – just good to spend as much time with you plus have my Product and Eng team talk to you to ingest information on both sides.
Elon: I would like to understand the technical details of the Twitter codebase. This will help me calibrate the dumbness of my suggestions. I wrote heavy duty software for 20 years.
Parag: I used to be CTO and have been in our codebase for a long time. So I can answer many of your questions.
Elon: I interface way better with engineers who are able to do hardcore programming than with program manager / MBA types of people.
Parag: In our next convo – treat me like an engineer instead of CEO and let’s see where we get to. I’ll know after that convo who might be the best engineer to connect you to.
Elon: Frankly, I hate doing mgmt stuff. I kinda don’t think anyone should be the boss of anyone. But I love helping solve technical/product design problems.

Dzień później:

Parag: You are free to tweet “Is Twitter dying?” or anything else about Twitter – but it’s my responsibility to tell you that it’s not helping me make Twitter better in the current context. Next time we speak, I’d like to provide you with perspective on the level of internal distraction right now and how it’s hurting our ability to do work. I hope the AMA (spotkanie Ask Me Anything z pracownikami Twittera) will help people get to know you, to understand why you believe in Twitter, and to trust you – and I’d like the company to get to a place where we are more resilient and don’t get distracted, but we aren’t there right now.
Elon: What did you get done this week? I’m not joining the board. This is a waste of time. Will make an offer to take Twitter private.
Parag: Can we talk?

Musk już nie odpowiedział.

Na mnie całokształt tych wiadomości, okraszony dodatkowo strumieniem żenujących memów z jego konta, robi wrażenie niespecjalnie dojrzałego faceta z przerośniętym ego karmionym przez otoczenie. Od reszty ludzkości odróżnia go zasobność portfela. Wielu może sobie prywatnie fantazjować, jak by to poprawiło Instagrama, urząd miejski czy reprezentację piłkarską, ale tylko kilku jest aż tak nieprzyzwoicie bogatych i ignoranckich, by te fantazje próbować wcielać w życie.

Charakter udanego przedsięwzięcia, biznesowego czy innego, dobrze opisał kiedyś Woody Allen. Było to a propos nakręconego w 2006 roku “Match Point”, który według niego wyszedł mu najlepiej (z czym się zgadzam). Reżyser przyznał, że nie zrobił przy tym filmie nic wyjątkowego, czego nie robiłby przy produkcji swoich innych rutynowo tłoczonych rokrocznie tytułów. Tutaj jednak jakimś cudem wszystkie elementy we właściwym momencie wskoczyły na swoje miejsce i stworzyły niemal doskonałą całość. Czy wymagało to ciężkiej pracy oraz sporego talentu i doświadczenia zaangażowanych artystów? Oczywiście. Czy genialne dzieło powstało przez łut szczęścia? Najwyraźniej tak – wiele innych filmów Allena z nie mniej imponującą ekipą jest wręcz miernych. Zbliżonymi obserwacjami dzielił się też ostatnio Tom Hanks:

“No one knows how a movie is made – though everyone thinks they do. I’ve made a ton of movies (and four of them are pretty good, I think) and I’m still amazed at how films come together. From a flicker of an idea to the flickering image onscreen, the whole process is a miracle. I’s a very hard work over a very long period of time that consists of so many moments of joy slapped up against an equal number feelings of self-loathing, accidental judgements and casual slaughter”.

Podobnie jest z udaną firmą i jej twórcami. Niektórym wyjdzie lepiej, większości gorzej i za wiele z tego faktu jeszcze nie wynika. W kapitalizmie jednak zwykło się czynić pieniądze obiektywnym miernikiem wszelkiej wartości i celem samym w sobie. Według tego kryterium najlepszym filmem roku 2006 jest druga część “Piratów z Karaibów”. A najgenialniejszym biznesmenem roku 2022 – Elon Musk. Jest on teoretycznie najbogatszym człowiekiem na świecie, bo akcje Tesli warte są rekordowe sumy. A są tyle warte, bo ich kupcy uznali, że Elon Musk jest genialnym biznesmenem (z czym się nie zgadzam). Jak mawiał Varys z “Gry o tron”: “Power resides where men believe it resides. It’s a trick. A shadow on the wall”.

Sam majątek nic by nie zmienił, gdyby nie wyznawcy kultu pieniądza gotowi za bogaczami podążać w ogień. Elon kupując Twittera spektakularnie przepłacił przez swój niewyparzony język, po czym podpalił ten popularny serwis, by jakoś to sobie odrobić. I tak jak w przypadku Tesli, Stratton Oakmont, Trumpa, Appla czy FTX – dopóki wciąż będzie znajdował ludzi gotowych dać się żyłować, by mu te straty powetować i ratować go z opresji, dopóty jego klub będzie mógł pośród aplauzu pchać nas dalej ku krawędzi katastrofy.

Racjonalistyczne złudzenie

This is the only activity where people go in saying: ‘How much do I have to work to be a grandmaster?’ Nowhere else in my life have I ever seen someone trying to pick up a hobby and wanting to be at the top ranking level. Only in chess.

Levy Rozman

W pełni rozumiem, skąd bierze się to przeświadczenie, bo sam je podzielałem, zanim spróbowałem swoich sił w tej grze. Przecież szachy to czysta matematyka a nie np. profesjonalny tenis wymagający sprawności fizycznej wspartej długotrwałym treningiem. Tutaj pojedynkują się jedynie umysły, a że reguły gry są relatywnie proste, wystarczy przed każdym ruchem spokojnie prześledzić wszystkie możliwości i wybrać tę w oczywisty sposób najlepszą. Jak trudne może to być? To, czego sobie jeszcze wtedy nie uświadamiałem, to fakt, że nawet przy tak prostych zasadach, możliwości przebiegu partii szachów jest teoretycznie więcej niż atomów we wszechświecie. W praktyce są to średnio trzy, cztery sensowne warianty na ruch, co jednak wciąż w zupełności wystarczy, by nie dało się ich objąć rozumem. Człowiek jest w stanie w jednym momencie rozważać do mniej więcej sześciu opcji jednocześnie (np. przeciętnie właśnie tyle zapamięta cyfr z numeru telefonu usłyszanego za pierwszym razem). Tymczasem w szachach samo żmudne omówienie wszystkich gałęzi możliwości kilku posunięć do przodu trwałoby za każdym razem wiele godzin. A już całej partii w szachy nie objęły dotąd najpotężniejsze komputery i najprawdopodobniej nie dokonają tego nigdy. Kiedy więc początkujący gracz zaczyna wreszcie pojmować ten bezmiar stojących przed nim wyborów przy jednoczesnym boleśnie odczuwalnym własnym umysłowym ograniczeniu, nie rzadko zaczyna używać tej gry po prostu jako metafory życia. Bo i w życiu musi się borykać z niemożliwie złożonymi decyzjami, i w nim też co rusz zaskakuje go wariant, który przegapił, choć miał go przed oczami.

Dla mnie nieustannie fascynującym zjawiskiem w szachach jest to, że po pewnym czasie najlepsze ruchy zaczyna się “czuć”. W nawet najbardziej skomplikowanych układach na szachownicy mistrzowie w kilka sekund intuicyjnie dostrzegają najlepsze rozwiązania i często otwarcie przyznają, że nie potrafią ich natychmiastowo uzasadnić, przez co też czasem niezbyt sami sobie ufają. Późniejsza żmudna analiza dowodzi jednak, że na ogół wybierają prawidłowo. W ich głowach, poza ich świadomością, błyskawicznie odbywa się wyćwiczona pamięciowa kalkulacja tysięcy wybiegających daleko w przyszłość możliwości, a oni poznają jedynie jej rezultat. To imponujące, jednak nie powinniśmy mieć wobec owych mistrzów kompleksów, ponieważ każdy z nas dokonuje na codzień podobnych genialnych wyczynów. Wystarczy przyjrzeć się staraniom inżynierów robotyki próbujących odtworzyć nasze tak banalne codzienne czynności jak podnoszenie ze stołu kubka z gorącą kawą czy łapanie lecącej piłki. Ilość wymaganych pomiarów i mikro-manewrów, by te złożone operacje przeprowadzić pomyślnie, jest tu nie mniej przytłaczająca niż w szachach, my jednak niespecjalnie musimy się na nich koncentrować. Od dziecka “czujemy” co należy robić i możemy co najwyżej patrzeć z politowaniem na zaawansowane roboty topornie naśladujące nasze inżynieryjne arcydzieła gracji.

Ta nieświadoma nauka skomplikowanych procesów zdaje się sięgać szeroko. Pierwszy raz zwróciłem na nią uwagę zaledwie kilka lat temu, gdy w trakcie składania mebli z IKEI odebrałem telefon i na kilka minut poświęciłem się konwersacji nie przerywając użerania się z bajzlem na podłodze. Po rozmowie ze zdumieniem zorientowałem się, że w jej czasie składanie szło mi niemal perfekcyjnie, co przy pełnym skupieniu wcześniej przychodziło mi z trudem. Wyglądało to trochę tak, jakby mój mózg wykonywał nadal całą pracę beze mnie, a wręcz nauczony wcześniejszymi próbami był ode mnie sprawniejszy i wystarczyło mu tylko nie przeszkadzać. Co było o tyle dziwnym spostrzeżeniem, że przecież mój mózg to wciąż ja?

Z biegiem czasu orientowałem się, że mam też ograniczoną świadomą kontrolę w znacznie ważniejszych i bardziej krytycznych sytuacjach. Mogę sobie mieć przekonania, coś uważać, myśleć i planować jedno, po czym niemal bezradnie obserwować, jak pod wpływem chwili mój mózg postanawia, wypowiada i czyni coś zupełnie innego. I niestety często już wcale nie jestem tak zadowolony z rezultatów. Dręczę się więc wyrzutami sumienia, obiecuję sobie poprawę i większą roztropność, by później znów przyglądać się samemu sobie z boku powtarzającemu te same błędy. Wydaje mi się, że przez ową frustrację wielu z nas dochodzi do zbliżonych wniosków, co już Platon w antyku. A mianowicie: gdyby tylko nasza racjonalna i rozumna świadomość mogła w pełni przejąć władzę nad tym impulsywnym, targanym emocjami ciałem, to z pewnością wszyscy stalibyśmy się lepszymi ludźmi?

Z pozoru zdaje się to być uzasadnione założenie, jednak moje przyziemne szachowo-meblowe doświadczenia podpowiadały mi zgoła coś innego. Wieloletnie mgliste przeczucia potwierdził mi wreszcie wspominany już tutaj psycholog ewolucyjny Jonathan Haidt i jego rewelacyjny “The Righteous Mind”. A że najchętniej wszystkim bym tę książkę kompulsywnie polecał, ostatecznie ulżę sobie wykładając jej tezy w reszcie tej notki, by do końca życia móc już w tym temacie zamilknąć.

Otóż według badań Haidta okazuje się, że wiara w racjonalny umysł władający ciałem to tylko złudzenie tego właśnie umysłu. Ani nie jest on tak racjonalny i potężny, jak chcielibyśmy myśleć, ani też owej upragnionej władzy nad ciałem nie jest w stanie zdobyć. Oraz przede wszystkim, niekoniecznie jest to dla nas zła wiadomość i być może właśnie przyswojenie jej ma potencjał uczynić nas wszystkich lepszymi w codziennych wzajemnych relacjach.

Zacznijmy od przyjrzenia się bliżej samym poglądom Platona, gdyż cała zachodnia kultura wydajemy się być nimi podskórnie przesiąknięta. Otóż twierdził on, że świadomość jest duszą zamieszkałą w doczesnym ciele, podarowanym ludziom nieśmiertelnym boskim pierwiastkiem. Czyni to racjonalny umysł doskonałością uwięzioną w niezbędnej do ziemskiego życia ułomnej powłoce, nęcącej go ku niskim popędom, które musi nauczyć się poskromić. W dialogu Timajosa możemy przeczytać o ludziach tak:

Jeżeli nad tymi rzeczami zapanować potrafią, będą mogli żyć w sprawiedliwości, a jeśli one zapanują nad nimi, w zbrodni. Kto czas odpowiedni przeżyje dobrze, ten znowu pójdzie mieszkać na gwieździe, do której prawnie przynależy, i życie będzie miał szczęśliwe i takie, do którego nawykł. A kto na tym punkcie pobłądzi, ten przy drugich narodzinach przybierze naturę kobiety.

Kłopot w tym, że współczesnej medycynie znani są ludzie z marzeń Platona – idealni racjonaliści odcięci od swych intuicji i instynktów przez najzwyklejsze fizyczne uszkodzenie mózgu. Dokonują oni wyborów wyłącznie na chłodno, bez emocji, poprzez świadomą analizę. I są w tym beznadziejni. Niczym wiecznie rozpoczynający naukę szachista, są przytłoczeni nadmiarem możliwości, więc doznają stałego paraliżu decyzyjnego i cierpią na chroniczne wycieńczenie wytężoną pracą umysłową, co upośledza ich procesy myślowe nawet w najprostszych możliwych przypadkach.

Świadomy racjonalny umysł w rozumieniu antycznego filozofa zwyczajnie nie nadaje się więc do dokonywania wyborów. Tymczasem przetrwanie wymaga setek tysięcy szybkich decyzji dziennie, dużych i małych. Przetrwaliśmy, bo w większości podejmowane są one poza świadomością. My je tylko “czujemy”. Rodzi się więc pytanie, po co ewolucja w ogóle dała nam świadomość? I czym ona właściwie jest, jeśli nie ośrodkiem decyzyjnym?

Haidt proponuje model umysłu w postaci jeźdźca na słoniu. Jeździec to racjonalna świadomość, mała istota siedząca na grzbiecie wielkiego słonia reprezentującego z kolei całą resztę umysłu, określaną pogardliwie przez Platona “pasjami”. Jeździec ma bardzo ograniczoną kontrolę nad kierunkiem marszu słonia. Ale rolą jeźdźca nie jest nadawanie kierunku, lecz tylko racjonalizowanie decyzji zwierzęcia – bycie swego rodzaju pijarowcem, czy też jego rzecznikiem prasowym. Ma on przekonująco uzasadniać wybory słonia przed resztą świata (w tym przy okazji przed sobą), samemu będąc jedynie ich biernym obserwatorem. Widząc że słoń przechyla się w lewo, jeździec natychmiast zacznie twierdzić, że sam zawsze planował skręcić w lewo, bo to powszechnie i obiektywnie uznana za najlepszą droga. Co nie powstrzyma go przed wygłaszaniem przeciwstawnych twierdzeń pięć sekund później, gdyby słoń jednak ostatecznie udał się w prawo. Zaskakująco łatwe jest też przyłapanie jeźdźca na tej chwiejności poglądów.

To właśnie przez nią wydaje nam się, że otaczają nas głównie masy odpornych na racjonalne argumenty hipokrytów, podczas gdy sami trwamy w przekonaniu o własnej cnocie i zdrowym rozsądku. Kiedy wreszcie to tamci przejrzą na oczy? Cóż, jesteśmy zaledwie pierwszą ofiarą własnej propagandy. Wciąż jednak nie odpowiada to na pytanie o przydatność racjonalizującej świadomości z ewolucyjnego punktu widzenia.

Odpowiedzią zdają się być społeczności. W odróżnieniu od obcych nam błądzących owieczek, my wiernie podążamy za naszym oświeconym stadem słoni. Zgrana grupa wielu osób potrafi znacznie więcej niż taka sama liczba indywidualistów. Poprzez sprawne zarządzanie i nadzór można skoordynować działania dziesiątek, jeśli nie setek ludzi, ale wspólne przekonania są w stanie nakłonić do współpracy nawet i kilka milionów. W ich przypadku nie ma już potrzeby pilnować, by pojedynczy członek społeczności wykonał konkretne zadanie – sam się go podejmie, skoro uwierzył w jego konieczność. A perswazja i utwierdzanie stada we wspólnych poglądach to właśnie rola jeźdźców, wyspecjalizowanych w tej sztuce od pokoleń.

No dobrze, ale w takim razie czemu zgraja propagandzistów podatnych równocześnie na cudzą indoktrynację to nie jest zła wiadomość? Bo najwyraźniej społeczności po prostu się sprawdzają. Potrzebujemy się nawzajem, by jako społeczność móc być możliwie najbardziej racjonalnymi. Samodzielnie natomiast jesteśmy ułomni jak cała reszta tej nieszczęsnej doczesnej powłoki.

By to zilustrować przykładem, wróćmy na koniec do naszej nieśmiertelnej metafory życia. Najlepszy szachista wszech czasów żyje obecnie i nazywa się Magnus Carlsen. Nie zdobył tego miana, bo przesiadywał w piwnicy z szachownicą i sam rozpracowywał najlepsze odpowiedzi na każde zagranie. Grał z innymi i masowo przegrywał, bo tamci potrafili dostrzec luki w jego rozumowaniu, na które on sam był ślepy. Przeczytał sporo książek i słuchał wielu mentorów, nabywając wiedzę z doświadczeń całego tłumu kroczących przed nim mistrzów tej i innych dyscyplin. I wreszcie konkurował w organizacji zrzeszającej wszystkich żyjących profesjonalistów. Jego geniusz i sława nie są więc samorodkiem, tylko owocem całej wiekowej historii tej gry i współtworzących ją dotychczas pasjonatów.

Magnus zrezygnował właśnie z kolejnej obrony tytułu mistrza świata, mimo że wcale nie wybiera się na emeryturę i nadal namiętnie grywa zarówno w prestiżowych turniejach jak i przypadkowych parkach dla przyjemności. Tytuł jest mu już niepotrzebny – dostatecznie przekonał sam siebie i resztę ludzkości, że jest najlepszy. I to w czasach, kiedy dzięki dostępnej mocy obliczeniowej upokorzyłby go przy szachownicy dowolny komputer, telefon komórkowy czy pralka. Nie ma to jednak znaczenia. Szachy to nie czysta matematyka. To czysta psychologia. I z pokolenia na pokolenie stają się tylko coraz piękniejszą grą.

Pokazówka

She’s begging for total global humiliation. She’s gonna get it. She sucked Musk’s crooked dick and he gave her some shitty lawyers. I have no mercy, no fear and not an ounce of emotion or what I once thought was love for this gold digging, low level, dime a dozen, mushy, pointless dangling overused flappy fish market.

I’m so fucking happy she wants to fight this out! She will hit the wall hard! And I cannot wait to have this waste of a cum guzzler out of my life! I met fucking sublime little Russian here. Which makes me realize the time I blew on that 50 cent stripper… I wouldn’t touch her with a goddam glove. I can only hope that karma kicks in and takes the gift of breath from her.

I will stop at nothing! Let’s see if Musk has a pair. Come see me face to face. I’ll show him things he’s never seen before. Like the other side of his dick when I slice it off.

fragmenty wiadomości Johnny’ego Deppa do swojego agenta z sierpnia 2016 roku.

I knew certain things early on, without ever having to be told. I knew that men have the power — physically, socially and financially — and that a lot of institutions support that arrangement. Like many women, I had been harassed and sexually assaulted by the time I was of college age. But I kept quiet — I did not expect filing complaints to bring justice. And I didn’t see myself as a victim.

Then two years ago, I became a public figure representing domestic abuse, and I felt the full force of our culture’s wrath for women who speak out.

Amber Heard w felietonie z grudnia 2018 roku, za który została pozwana o 50 milionów dolarów przez Johnny’ego Deppa.

Rozprawa odbywa się w hrabstwie Fairfax, Virginia, ponieważ tam znajdują się serwery gazety Washington Post, dzięki którym felieton pojawił się online. Jest to zaledwie techniczny wybieg prawników Deppa, gdyż przyznają oni otwarcie, że w rzeczywistości zależało im na tamtejszych słabszych obostrzeniach przeciw procesom na pokaz, w tym na możliwości transmisji na żywo z sali sądowej. W takiej np. Kalifornii zapewne byłoby im trudniej zorganizować równie skuteczny zamach na publiczny wizerunek Amber.

Tak jak trudniej było im też w Wielkiej Brytanii, gdzie przegrali z kretesem w listopadzie 2020 roku (razem z apelacją z marca 2021 roku). W tamtej sprawie poszło o ich zdaniem zniesławiający artykuł z The Sun o nagłówku z frazą “wife beater Johnny Depp”. Brytyjscy sędziowie uznali, że istnieją “przytłaczające” dowody na przemoc Deppa wobec Amber w dwunastu z czternastu omówionych na procesie przypadków. Z grubsza tych samych, które przytaczane są teraz w Virginii.

Nie wiem, co uznają przysięgli z Fairfax, choć nie będę zaskoczony, jeśli dojdą do podobnych wniosków. To nie proces o to, które z byłych małżonków jest bardziej ujmujące. Ale w pokazówce nie chodzi o wyrok. Do cna mizoginistyczny internet już myśli, co miał myśleć – podstępna kobieta zrujnowała karierę alkoholika, ćpuna i furiata.

Libki i lewaki

Nie podobało mi się potajemne dogadywanie się Lewicy z PiS-em, w końcu to *****y ***, ale chyba więcej z tej afery wynikło dobrego niż złego. Po kolei.

Głosowanie przeciw Funduszowi Obudowy czy wstrzymywanie się nie wchodziło dla mnie w grę. Ryzyko zablokowania Europie tak ważnej inicjatywy postpandemicznej wywołałoby kolejną międzynarodową awanturę z Polską w niechlubnej roli głównej. Nie rozumiem też spekulacji, że skończyłoby ono rządy PiS-u. Politycy i publicyści nie mieli do zaoferowania mniej mglistego scenariusza niż “zobaczymy”, a wszelkie późniejsze próby skonkretyzowania go były zwyczajnie komiczne, w rodzaju “Kaczyński zgodnie z demokratycznym obyczajem honorowo poddałby się do dymisji”. Najwyższe wyróżnienie należy się oczywiście Newsweekowi piórem Tomasza Lisa:

Plan był taki: pozbawiony głosów ziobrystów, eurosceptycznych konfederatów i wsparcia zjednoczonej opozycji Jarosław Kaczyński przegrywa kluczowe głosowanie nad ratyfikacją Krajowego Planu Odbudowy, nie wytrzymuje, wpada na sejmową mównicę, zaczyna krzyczeć i dochodzi do przesilenia.

Prosta prawda jest jednak taka, że do obalenia rządu potrzeba konstruktywnego wotum nieufności, a stworzony w tym Sejmie rząd opozycji z premierem Gowinem (o bosh) i Konfederacją (japrdl) z kolei nie przegłosowałby ustaw ws. Funduszu Odbudowy bez pomocy PiS-u.

Eksplodowała za to ledwie skrywana wzajemna niechęć między liberalną a lewicową opozycją. I świetnie, bo wydaje mi się, że to między nimi leży oś najważniejszego politycznego sporu, zarówno w III RP jak i poza jej granicami. Sporu o to, jak wyobrażamy sobie zorganizowane społeczeństwo. I nie toczy się on na argumenty.

“The Righteous Mind” Jonathana Haidta tak dobrze objaśnia, skąd biorą się odmienne systemy moralne, że jest niczym młotek, dzięki któremu wszędzie widzę już tylko gwoździe. Otóż według autora ludzki umysł dobiera racjonalne argumenty, by post factum uzasadnić natychmiastowy odruch obrzydzenia bądź pożądania w reakcji na dowolne zjawisko. I nawet jeśli argumentów mu zabraknie, pierwotnej postawy nie zmienia pozostając w poczuciu moralnej słuszności. Ta hipokryzja okazuje się wbrew pozorom przydatnym mechanizmem, bo pozwala człowiekowi błyskawicznie podejmować setki decyzji dziennie, zamiast grzęznąć w deliberacjach.

W przypadku argumentów liberałów i lewicowców gwoździ nie muszę sobie wymyślać, bo Haidt opisuje ich motywacje wprost. Jednymi i drugimi kieruje głęboko zakorzenione poczucie sprawiedliwości, u jednych i u drugich przeważa też bodziec negatywny nad pozytywnym. Liberałowie nie chcą, by owoce pracy społeczeństwa zostały rozkradzione przez nierobów i oszustów, natomiast lewicowcy buntują się przeciw silnym biorącym sobie co dusza zapragnie od słabych. Obie strony utwierdzają się w swoich racjach dostrzegając własne przykłady powyższych niegodziwości i ignorując przykłady drugiej grupy.

Historia naszego gatunku uzasadnia obydwa dążenia. Czasami trzeba było złapać i napiętnować jednostki podbierające niewspółmiernie dużo ze wspólnego łupu, innym razem należało spuścić zbiorowy łomot dominującemu osobnikowi, który pozwalał sobie wobec uległych na zbyt wiele. Pierwsze przeważało w silnie zhierarchizowanych społecznościach łowczych, drugie – w bardziej egalitarnych społecznościach zbieraczy.

Co jednak najistotniejsze, obydwa wynikają ze szczerej troski o dobro całej społeczności. Warto o tym pamiętać, bo według Haidta do zmiany zdania skłaniają nas nie “racjonalne” argumenty (te są na użytek chóru już przekonanych), ale odwoływanie się bezpośrednio do naszego emocjonalnego rdzenia i utrwalonych moralnych intuicji. Nie starając się ich dostrzec i im zaufać u innych, separujemy się jedynie we własnych bańkach i zubażamy własny światopogląd.

Więc tak właściwie, to chciałem tylko napisać, że serdecznie nie znoszę obydwu tytułowych etykietek.

Online TV

Nie mam całościowego planu na tego posta, tylko kilka luźno powiązanych pomysłów, więc resztę poskładam po drodze i zobaczymy, co z tego wyniknie. Ale będzie o streamerach.

Na początek, dla nieobeznanych ze środowiskiem graczy online, krótki opis, jak przebiega przeciętna rozgrywka tamże. Otóż najpierw przy pierwszym poślizgnięciu myszą zostaje się z miejsca wyzwanym od idiotów, potem w miarę upływu czasu wysłuchuje się także o defektach mózgu swojej matki, a na koniec opuszcza się serwer z poczuciem, że jest się nic nie wartym cymbałem, a świat to okrutne i bezwzględne miejsce dla nie popełniających błędów uberludzi.

Z pozoru jeszcze dziwniejszą rozrywką wydaje się oglądanie, jak grają w internecie inni, ale może to wynikać z chęci doświadczenia, jak radzi sobie gracz nieco sprawniejszy we władaniu myszką. Najwyraźniej też łakną owego doświadczenia masy, bo statystyki i portfele najpopularniejszych w tej branży jednostek robią wrażenie. I z pozoru także i w streamingu dominuje toksyczny testosteron. Jednak pozory, jak to pozory, mylą.

Zacznijmy od Sykkuno. Sykkuno is awesome. Moją pierwszą myślą, gdy go ujrzałem, było: “to musi być prawdziwy lady killer”. Okazuje się, że nim jest. Ale nie do końca. Ale do tego wrócimy. Z cudownie kojącym głosem, zawsze przemiły i roześmiany, rozkosznie nieśmiały i do tego diabelnie inteligentny – na dobrą sprawę nigdy nie wiesz, kiedy z nim rozmawiasz na serio, a kiedy właśnie wpędził cię w zasadzkę widząc twoje trzy ruchy do przodu. Nie wiesz tego nawet, gdy będzie ci uparcie jak osioł powtarzał, że dziewczyny go nie lubią, więc nawet nie warto próbować, jednocześnie bijąc rekordy popularności wśród kobiecej widowni, bijąc rekordy popularności w reality dating show online (jedyny uczestnik w historii, którego chciało wszystkie 12 uczestniczek) i mając wokół siebie najpopularniejsze streamerki wręcz walczące między sobą o jego uwagę i wpraszające się do niego na wizję.

Na przykład taką Valkyrae. Valkyrae jest przecudowna. Wciągnięta do streamingu kilka lat temu przez fanów z Instagrama, wspięła się właśnie na wyżyny sławy i zdobyła nagrodę “Content Creator of 2020”, a wszystko to dzięki temu, że po prostu grała z przyjaciółmi w “Among Us” i była tam sobą. Jest także przecudowna. Śmiała i odważna, wręcz pyskata, żywiołowa jak burza jej włosów, niby ledwie rozgarnięta, a jednocześnie wydająca się ogarniać wszystko i nazywać po imieniu dowolną bzdurę, z jaką do niej wyskoczysz. Dodajmy, że jest przy tym przecudowna. Jeśli te cechy charakteru brzmią jak przeciwieństwo Sykkuno, to mamy odpowiedź, czemu grają zawsze w parze i tworzą razem wulkan energii generując przy tym masowe ilości klików przepadających za nimi fanów, w tym niżej podpisanego.

Ale nie grają sami. Jest także Corpse. Nikt nie wie, kto to jest Corpse. Nikt nie wie, jak wygląda Corpse. Nikt nie jest pewien, czy nawet to co słyszą, to prawdziwy Corpse, bo tak dudniące basy normalni ludzie uzyskują tylko dzięki mikserom. Corpse jest przerażający i tajemniczy. Tzn. byłby, gdyby nie był też absolutnie rozbrajający. Wszyscy chcą być tam, gdzie jest Corpse. Wszyscy wierzą w każde słowo Corpse. Wszyscy się śmieją, jeśli pierwszy zaśmieje się Corpse. Wszyscy chcą, by lubił ich Corpse. Ile razy Sykkuno spyta Corpse, czy mają kogoś wspólnie zabić, powie: “hey, Corpse, you wanna make him an actual corpse?”. A ja za każdym razem będę się śmiał, bo to zabawne.

Pokimane jest królową tej krainy, nieoficjalną “The Twitch Girl” zdobiącą okładkę tego serwisu. Jeśli zmylony jej przystępną aparycją i zawsze pogodnym usposobieniem pomyślisz, że to żywe wcielenie Manix Pixie Dream Girl, będziesz tak samo naiwny, jak twórcy tego archetypu. Wspominam o tym, bo Poki to ciężko oszlifowany twardy diament. Z braku szacunku dla prowodyrów nie chcę opisywać szczegółów dramy, jaka spotkała streamerki z jej grona minionego lata, ale ma to ścisły związek z przytoczonym na wstępie oceanem testosteronu obecnym w tym świecie. Wydaje mi się, że jest taka jedna prawda o kobietach, którą należałoby każdemu dorastającemu mężczyźnie do skutku womansplainować już w podstawówce. Otóż niezależnie od tego, jak bardzo buntować się będzie nasze wrażliwe ego, dziewczyny, tak samo jak my, mogą robić, co im się żywnie podoba, być miłe bądź nie być miłe dla kogo chcą, dowolnie zmieniać zdanie i testować grunt, i z żadnego z tych posunięć nigdy nie będzie wynikać ani żaden dług, ani żadna niewypowiedziana wprost obietnica. Wodospad obrzydliwości, jaki spada w internecie na tę dziewczynę, inwazje w jej prywatność i manipulacje ze strony ludzi udających jej bliskich, sprawiają, że spójność i wytrzymałość jej osobowości jest tym bardziej imponująca, o czym zresztą chętnie mówi zainspirowane nią grono prawdziwych przyjaciół współgraczy. Bo to po prostu cholernie zabawna, fajowa, cwana, przesłodka i mądra streamerka, gotowa skopać wam tyłki w każdym tytule, w jakim będzie miała ochotę się sprawdzić. I zresztą często widowiskowo je kopiąca. Let’s go, queen, Poki 4ever.

Wreszcie, Ludwig. Nie wiem, na ile to życzeniowe myślenie, zapewne całkowicie, ale widzę w nim trochę siebie. Wydaje się, że to trochę palant. Ale w ogóle nie. Niewspółmiernie do skilla zadziorny i sam tego świadomy. “Zabawny” to tutaj już niewystarczające słowo. Jego opowieść o tym, jak poszło mu w zeszłorocznym turnieju szachowym dla streamerów, to jest najśmieszniejsza rzecz, jaką w życiu obejrzałem. Nie żartuję. Przemawia za mną obiektywna biologia i mam gdzieś, jeśli ten filmik overhypuję, bo przytrafiło mi się to naprawdę. Musiałem go pauzować i bałem się puszczać dalej, bo w pobliżu mogło nie być nikogo, kto pośpieszyłby mi z pomocą w razie pęknięcia przepony – fizycznie bolała, ok? Nadal się boję. Ile razy świat ściąga mnie w dół, idę do Ludwiga, a Ludwig kopie mnie w dół jeszcze bardziej ku mojej szczerej radości. Chcę być taki jak Ludwig. Ale po co, skoro Ludwig już jest.

Oni wszyscy już są, spędzili ze mną w izolacji święta, a mi nawet już nie starczy miejsca, by opowiedzieć jeszcze np. o Toaście, Peterze, Fuslie, Hikaru czy siostrach Botez. I wiecie, co oni wszyscy robią w tym obrzydliwym, toksycznym, okrutnym, wrednym i bezwzględnym świecie? Wygrywają.