Szum

Neil McCormick, naczelny krytyk muzyczny The Daily Telegraph, umieszczając “Life on Mars?” Davida Bowiego na pierwszym miejscu listy najlepszych piosenek wszech czasów, uzasadniał ten wybór m.in. następująco: “Udało się tutaj osiągnąć efekt specyficzny dla tego rodzaju sztuki – utwór jest nie do przeniknięcia, lecz jednocześnie przepełniony osobistym przekazem. Masz ochotę zanucić melodię, lecz towarzyszący jej abstrakcyjny tekst zmusza cię do dopowiedzenia piosence własnego znaczenia, by nadać temu doświadczeniu sens.

Dla mnie “Life on Mars” to piosenka o wszechobecnym hałaśliwym szumie. Nie tylko o jaskrawości bijącej z ekranów, ale i strumieniach wszelkiego rodzaju informacji, które dopływają do mnie na codzień od innych osób. Nie wiem, czy z wiekiem mam coraz mniej cierpliwości słuchacza, czy też żyjący w coraz bardziej odseparowanych bańkach ludzie mają coraz silniejszą skłonność do monologów. Pewnie jedno i drugie. Ale słyszę tylko kolejne wydumane wersje tej samej, opowiadanej setki razy wcześniej historii. Może jest jeszcze jakieś życie na Marsie?

Radykalne wybory

Niestety, nie da się zadekretować podwyżek pensji, nie zważając na sytuację firm i gospodarki. Gdyby było inaczej, świat nie znałby biedy.

Patrycja Maciejewicz

Lewackość to przekonanie, że nie trzeba dbać o gospodarkę, że ona poradzi sobie sama, a zadanie państwa polega na dzieleniu tego, co jest w budżecie.

Witold Orłowski

Dał pan sobie wmówić, że ekonomia to nauka ścisła, w której wszystko musi się zgadzać. (…)  Liczby są twarde. Tyle że ich interpretacja wynika z idei, które ekonomista wyznaje.

Leokadia Oręziak

The biggest problem with the denizens of Bullshit Mountain is they act like their shit don’t stink. If they have success, they built it. If they failed, the government ruined it for them. If they get a break, they deserve it. If you get a break, it’s a handout and an entitlement. It’s a baffling, wilfully blind cognitive dissonance.

Jon Stewart

W zeszłotygodniowych wyborach zaznałem wreszcie luksusu, jak wielu innych wyborców Razem, głosowania zgodnie z własnymi przekonaniami. A odkąd Zandberg przebił się w końcówce kampanii do mainstreamowych mediów, wysłuchuję w tychże, jaki to ze mnie z tego powodu radykalny i narwany lewicowiec. Which is kinda awesome, bo zawsze się miałem za względnie poukładanego, rozgarniętego i pokornego, w przeciwieństwie do brnących pod prąd, zbuntowanych i niepoprawnych politycznie prawaków. No ale jeśli walka z rasizmem, o ochronę środowiska, świeckie ustawodawstwo, silną służbę zdrowia i cywilizowane warunki pracy w ramach realistycznego pomysłu na budżet jest ekstremizmem, to członkostwo w głównym nurcie mnie nie interesuje.

Szczególnie jeśli wygłaszane są w nim poglądy takie jak Patrycji Maciejewicz czy Witolda Orłowskiego. Ciągle prężymy dumnie pierś z powodu przeskakiwania kryzysu za kryzysem suchą stopą i drwimy z hasła “Polska w ruinie”, a jednak wciąż każą nam drżeć o tę gospodarkę i firmy, ilekroć ktoś zauważy, jak bardzo ów pozytywny wizerunek kontrastuje z fatalną sytuacją życiową tych, którzy go mrówczą pracą tworzą – śmieciówkowiczów z dożywotnimi kredytami na karku zaciąganymi na poczet wycenianych z kosmosu mieszkań. Ale na ich sytuację zważać nie trzeba, oni poradzą sobie sami, otoczmy za to troskliwą opieką korporacje. Państwo niech tylko wprowadza dalsze swobody dla banków i firm, dostarcza im więcej kształconych za darmo absolwentów, rozbudowuje dalej publiczną infrastrukturę i czasem nie wtrąca się w biznes tych samorodnych geniuszy milionerów

Jak słusznie odnotowuje Leokadia Oręziak, to kwestia idei, a nie jakichś obiektywnych twardych reguł rynku. Można lobbować w interesie górnego procenta, można też w interesie pozostałych dziewięćdziesięciu dziewięciu. Ale jeśli chodzi o rozdawnictwo, pasożytowanie i czerpanie z państwowego garnuszka, to jak na razie ci pierwsi utrzymują w tej dziedzinie miażdżącą przewagę, ciesząc się przy tym zdumiewającym poparciem większości tych drugich. Więc kiedy tak się nad tym wszystkim zastanowić, to faktycznie – zgoda. Nie obraziłbym się, gdyby któregoś pięknego dnia ten stan rzeczy jakoś tak radykalnie, zdecydowanie i na pełnej kurwie odmienić.

Howard

Pamiętam, że gdy byłem jeszcze małym szczylem, imponował mi jeden znajomy moich rodziców wyróżniający się na imprezach szczególnym poczuciem humoru. Zapewne to przez niego przyswoiłem sobie żart jako sposób zjednywania sympatii oraz sam odczuwam instynktowną sympatię dla każdego potrafiącego rozbawić towarzystwo wokół siebie. I zapewne dlatego też praktycznie wszyscy moi obecni idole to komicy – Louis C.K., Craig Ferguson, Jon Stewart czy George Carlin. Odnoszę wrażenie, że ci zabawni ludzie widzą i rozumieją nieco więcej od tych spokojniejszych.

Dobrze zdaje się to potwierdzać najnowszy nabytek w panteonie moich bohaterów – Howard Stern. Audycja radiowa tego pieprzonego egomaniaka, szaleńca i samozwańczego króla wszystkich mediów zdecydowanie zwiększyła ostatnio obecność śmiechu podczas mojego dnia. Już nawet sam jej motyw przewodni odgrywany przez Roba Zombie wystarczy, by wyciągnąć mnie z podlejszego nastroju. Ale to nie za humor najbardziej ją cenię. Najciekawszy jej fragment stanowią wywiady ze znanymi postaciami licznie odwiedzającymi studio Howarda. Są to bowiem jedne z najbardziej błyskotliwych, przenikliwych i wyjawiających rozmów, jakie kiedykolwiek dane było mi słyszeć.

Weźmy choćby przedwczorajszą wizytę Stephena Colberta, mającego wkrótce przejąć najważniejsze amerykańskie talk show z rąk Davida Lettermana. Pierwsze pytanie Howarda dotyczyło ojca i dwóch braci, których Stephen stracił w dzieciństwie, drugie – jego późniejszych relacji z pogrążoną w żałobie matką, przy czwartym gość aż sam musiał już wykrzyknąć, że zaszli naprawdę głęboko. W czasie kolejnej półtorej godziny słuchacze mogli dowiedzieć się jeszcze o wielu nieznanych dotąd szczegółach na temat najbardziej znaczących w karierze Stephena zdarzeń i osób, na temat jego poglądów religijnych czy wreszcie jego najbliższej rodziny i miłościach. A wszystko to w eleganckim stylu, przy autentycznym zainteresowaniu gospodarza, ze sporą dawką humoru i bez cienia tabloidyzacji. Po audycji Colbert napisał na Twitterze, że był to prawdopodobnie najlepszy wywiad, jakiego kiedykolwiek udzielił.

Tyle że z Howardem to standard. Bo ten zabawny koleś najwyraźniej potrafi dostrzec w ludziach coś, czego inni nie potrafią.

The Wire

Wiele zdążyłem się nasłuchać o genialności serialu “The Wire”, zanim wreszcie do niego zasiadłem. Ostatecznie przekonał mnie komentarz w internetowej dyskusji na temat ukazania kondycji prasy w telewizji. Uczestnicy przerzucali się różnymi tytułami, a gdy wiodącego tę dysputę ktoś wreszcie spytał, czemu jeszcze nie wspomniał o “The Wire”, ten odparł, że oczywiście to przykład najlepszy, ale małżonka zakazała mu kiedykolwiek więcej przywoływać ten serial w rozmowach.

Toteż mam zamiar napomknąć o nim tylko raz i tym samym podjąć jedyną próbę przekonania niezdecydowanych, gdyż w moim odczuciu omija ich istotne doświadczenie oraz solidna dawka społecznej edukacji. A niezdecydowanych jest sporo, bo próg wejścia jest wysoki – przebrnięcie przez kilka pierwszych epizodów wymaga cierpliwości, autorzy zaczynają wynagradzać wysiłek widza dość późno, choć sowicie. Moją próbą będzie więc wyjawienie rąbka dalszego rozwoju akcji. Opowiem o kontekście dwóch krótkich scen i zachęcam do obejrzenia ich przy użyciu linków poniżej.

1) Ekipie policyjnej nie udaje się śledztwo. Mimo aresztowania na jakiś czas szefa narkotykowego gangu, najważniejszy świadek będący jednocześnie jego siostrzeńcem zostaje przez własną matkę odwiedziony od zeznań i zgadza się odsiedzieć całość wyroku. Ale detektyw McNulty to uparty skurwysyn i o sprawie nie zapomina. Gdy więc odkrywa po dwóch latach, że ów świadek rzekomo popełnił w więzieniu samobójstwo, nie daje temu wiary, wietrząc morderstwo na zlecenie. Słuch o zadawanych przez niego jątrzących pytaniach dochodzi w końcu do matki, która przychodzi na komisariat zapytać go o nie wprost. Reżyseruje Agnieszka Holland:

2) Na czele narkotykowego gangu stoją dwie figury – lider Avon Barksdale oraz Stringer Bell, przejmujący dowodzenie na czas aresztowania tego pierwszego. Avon to człowiek oddychający ulicą, rozumiejący siłę poprzez przemoc, natomiast Stringerowi marzy się kariera szanowanego biznesmena, potrafi wyciągnąć z handlu heroiną więcej pieniędzy bez rozlewu krwi. Gdy jednak stara się ich użyć w wielkomiejskiej grze, starzy polityczni wyjadacze łatwo go przechytrzają. Gangster zna tyko jedną odpowiedź i chce ją zlecić bezpośredniemu podwładnemu. Z tym że w międzyczasie Avon rozpoczął przywracanie starego porządku:

Kogoś ciekawi, co dzieje się dalej?

Krytyka Piketty’ego

Może zostańmy jeszcze chwilę przy Pikettym. Czytając “Kapitał…” staram się jednocześnie przeglądać jego krytykę. Kilka jej przykładów zebrał Witold Gadomski w artykule samym w sobie będącym polemiką z najpopularniejszym obecnie ekonomistą: “A jednak się bogaci. Gdzie zbłądził Piketty”. Polemiką ostrą, bo zwieńczoną słowami:

Co sprawia, że prace tak powierzchowne i niechlujne naukowo jak “Kapitał XXI wieku” znajdują taki posłuch?

Można by odpowiedzieć krótko, że sprawia to jego dogłębność i rzetelność naukowa (plus fakt, że czyta się go jak sensacyjną powieść), ale można też odpowiedzieć dłużej. Gadomski przedstawia “Kapitałowi…” przede wszystkim dwa zarzuty. W pierwszym z nich posiłkuje się artykułem Chrisa Gilesa z Financial Timesa: “Data problems with Capital in the 21st Century”, poprzez który wytyka Piketty’emu m.in, że:

Na przykład francuski ekonomista twierdzi, że 10 proc. najbogatszych Brytyjczyków posiada 71 proc. narodowego majątku. Tymczasem brytyjskie Biuro Statystyk Narodowych informuje, że jedynie 44 proc. Po skorygowaniu błędnych danych okazuje się, że dwie ważne tezy z “Kapitału XXI wieku” są nieprawdziwe: to, że nierówności zaczęły narastać w ostatnich 30 latach, oraz to, że w USA nierówności są większe niż w Europie.

Ale w swojej “chlujności” naukowej Gadomski nie wspomina już, że Piketty na ów artykuł wyczerpująco odpowiedział. I w której to odpowiedzi do przytoczonej krytyki odnosi się na przykład we fragmencie:

The estimates that I report for wealth inequality in Britain rely primarily on the very careful estimates that were established by Atkinson-Harrison 1978 and Atkinson et al 1989 using estate tax statistics from the 1920s to the 1980s. I updated these series for the 1990-2010 period using official HM Revenue & Customs data that are also based upon estate tax records. (…) What is troubling about the FT methodological choices is that they use the estimates based upon estate tax statistics for the older decades (until the 1980s), and then they shift to the survey based estimates for the more recent period. This is problematic because we know that in every country wealth surveys tend to underestimate top wealth shares as compared to estimates based upon administrative fiscal data. (…) Also note that a 44% wealth share for the top 10% would mean that Britain is currently one the most egalitarian countries in history in terms of wealth distribution; in particular this would mean that Britain is a lot more equal that Sweden, and in fact a lot more equal than what Sweden as ever been (including in the 1980s). This does not look particularly plausible.

Natomiast drugi zarzut Gadomski powtarza za liczniejszą grupą autorytetów: “Understanding Thomas Piketty and His Critics”.

Innego rodzaju błędy wytykają naukowcy związani z prawicowym think tankiem Heritage Foundation. Curtis S. Dubay i Salim Furth podważają zasadność założeń stosowanych przez Francuza w jego modelach. Piketty przyjmuje na przykład, że stopa oszczędności jest stała, co prowadzi go do wniosku, że bogaci za mało wydają i tym samym popyt w gospodarce nie nadąża za produkcją. (…) Eksperci Heritage przytaczają badania Larry’ego Summersa, byłego sekretarza skarbu u Billa Clintona, z których wynika, że bogaci wydają wystarczająco dużo, by skonsumować w ten sposób swoje dochody z inwestycji.

Może przyjrzyjmy się więc tym “badaniom” bezpośrednio. Dubay i Furth powołują się tak naprawdę na recenzję “Kapitału…” autorstwa Summersa: “The Inequality Puzzle”, w której pisze on:

Piketty argues that a declining growth rate leads to a higher wealth ratio. But this presumes a constant or rising saving ratio. Since he imagines returns to capital as largely reinvested, he finds this a plausible assumption. I am much less sure. At the simplest level, consider a family with current income of 100 and wealth of 100 as opposed to a family with current income of 100 and wealth of 500. One would expect the former family to have a considerably higher saving ratio. In other words, there is a self-correcting tendency Piketty abstracts from whereby rising wealth leads to declining saving. (…) The determinants of levels of consumer spending have been much studied by macroeconomists. The general conclusion of the research is that an increase of $1 in wealth leads to an additional $.05 in spending. This is just enough to offset the accumulation of returns that is central to Piketty’s analysis.

Czyli tak naprawdę kiedy przejść przez cały ten szereg nazwisk powołujących się na siebie nawzajem patronów rozregulowania rynków finansowych, dostaje się na końcu czysto teoretyczny konstrukt hipotetycznej rodziny i “ogólnie znane badania” bez przytoczenia źródeł. Ile to jest warte jako kontrargument na nieco lepiej udokumentowane dane i dowodzenia Piketty’ego? Najtrafniej chyba ocenia to sam Summers parę zdań dalej, gdy pisze o nierównościach przychodów:

So why has the labor income of the top 1 percent risen so sharply relative to the income of everyone else? No one really knows.

Pod koniec swojego artykułu Gadomski wyraża jednak co najmniej jedną opinię, z którą mogę się tylko entuzjastycznie zgodzić:

W debacie publicznej przesunął się punkt ciężkości. To, co jeszcze dziesięć lat temu było pomysłem populistycznym, dziś awansowało – jak likwidacja OFE – do działania propaństwowego. Dawny lewicowy ekstremizm stał się “umiarkowaną opinią”, dawny głos rozsądku to dziś “neoliberalny ekstremizm”.

Owszem. I Bogu niech będą dzięki.

Reason For Being Here

This song talks about doing what you truly believe in your heart you’re meant to do and have unwavering faith in that. And faith in your gift and your reason for being here. It’s called “Those Who Wait”.

Tommy Emmanuel

Roger Ebert uważał “Synecdoche, New York” Charliego Kaufmana za najwybitniejszy film ostatniej dekady, na którym świat nie zdążył się jeszcze poznać. Przy całym swoim szacunku dla mocy pióra Eberta i bezwarunkowym uznaniu dla geniuszu Kaufmana (“Eternal Sunshine…” pozostaje u mnie w ścisłej czołówce najlepszego kina ever), nie mogę się z tą oceną zgodzić. Między innymi z powodu obecnego w tym filmie monologu, zapewne kluczowego dla całości. Jest przydługi, ale przytaczam większość, wypowiada go pastor na pogrzebie jednej z postaci:

While alive, you wait in vain, wasting years, for a phone call or a letter or a look, for someone or something to make it all right. And it never comes or it seems to but it doesn’t really. And so you spend your time in vague regret or vaguer hope that something good will come along. Something to make you feel connected, something to make you feel whole, something to make you feel loved. And the truth is I feel so angry, and the truth is I feel so fucking sad, and the truth is I’ve felt so fucking hurt for so fucking long and for just as long I’ve been pretending I’m OK, just to get along, just for… I don’t know why, maybe because no one wants to hear about my misery, because they have their own. Well, fuck everybody. Amen.

Główny bohater zdaje się dobrze odnajdywać w tych słowach i jestem pewien, że odnajdzie się w nich też wielu widzów. Na pewno odnajduję się tam ja. Tyle że średnio to wesoły wywód. I to jest właśnie mój problem z tego typu przekazami. Naprawdę nikt nie musi mi tłumaczyć bezcelowości i bólów istnienia. To jak opisywanie wody tonącemu. Podobnej rozrywki dostarcza swym odbiorcom również np. Cormac McCarthy, czerpiąc chyba sadystyczną satysfakcję z intelektualnie imponujących dowiadywań beznadziejności egzystencji. Well, fuck him and fuck Kaufman.

Wolałbym, żeby ktoś, nie odwracając wzroku od tych prawd, potrafił także szukać źródła siły, by trwać mimo nich. I wydaje mi się, że tak właśnie robi Tommy Emmanuel, grając “Those Who Wait”:

Coś więcej niż adaptacja

All I can say is… keep reading. The best is yet to come.

George R.R. Martin

Po latach torturowania widzów ściętymi głowami, rzeziami, zdradami, odebranymi nadziejami i gwałtami, nadszedł wreszcie długo oczekiwany triumfalny moment dla jednego z potomków Starków. Kiedy w ostatnim odcinku “Gry o tron” porucznik Innych zderzył się z valyriańską stalą w rękach Jona Snow, by chwilę później zostać przez niego rozbitym na kawałki jednym sprawnym pociągnięciem Longclawa, dreszcz podniecenia przebiegł po kręgosłupach milionów fanów na całym świecie.

Ile można było czekać? Czytelnikom książki nie było dotąd dane zaznać podobnej chwili wytchnienia, przynieśli im  ją dopiero twórcy serialu, będącego adaptacją sagi fantasy rozpoczętej dwadzieścia lat temu. Ale wraz z końcem obecnego sezonu, który dogoni wszystkie zaległe wątki z najnowszego tomu “Pieśni Lodu i Ognia”, ów serial stanie się dla tej sagi czymś więcej – jej dzierżycielem, wybawiając ją tym samym z rąk przygniecionego sukcesem pisarza. Bo zakończenie tej opowieści można poznać tylko raz i nie ma już wątpliwości, kto je nam wyjawi.

To bardzo zajmujące wydarzenie, chyba bez precedensu w historii. Również bardzo zabawne, gdy obserwuje się reakcje pomstujących na cały świat nerdów z westeros.org, którym właśnie wymyka się z rąk kaganek jedynie słusznej wizji ich ulubionego dzieła. Przede wszystkim jednak z całą pewnością pozytywne, gdy wziąć pod uwagę jak bardzo Benioffowi i Weissowi udało się dotąd poprawić dwie ostatnie książki, pisane już przez Martina ze świadomością wyczekujących na nie rzesz czytelników.

Pozostaje więc jedynie cieszyć się ciekawymi czasami i oglądać “Pieśń…” dalej. Najlepsze jest wciąż przed nami.

Credo

I like life, I feel like even if it ends up being short, I got lucky to have it. Because life is an amazing gift when you think about what you get with a basic life. Not even a particularly lucky life or a healthy life. Here’s your boilerplate deal with life. This is basic cable, what you get when you get life. You get to be on Earth. First of all, oh my God, what a location! This is Earth and for trillions of miles in every direction it fucking sucks so bad! It’s so shitty that your eyes bolt out of your head, cause it sucks so bad. You get to be on Earth and look at shit!

Louis C.K.

“Happy”, I muttered, trying to pin the word down. But it is one of those words, like Love, that I have never quite understood. Most people who deal in words don’t have much faith in them and I am no exception – especially the big ones like Happy and Love and Honest and Strong. They are too elusive and far too relative when you compare them to sharp, mean little words like Punk and Cheap and Phony. I feel at home with these, because they’re scrawny and easy to pin, but the big ones are tough and it takes either a priest or a fool to use them with any confidence.

Hunter S. Thompson

Możemy zrozumieć, dlaczego nasza doktryna tak przeraża pewną ilość ludzi. Często bowiem mają oni tylko jeden sposób, aby znieść swoją nędzę, a jest nim myśl: okoliczności mi nie sprzyjały, wart jestem dużo więcej od tego, czym byłem. Nie przeżyłem wielkiej miłości ani wielkiej przyjaźni, ale tylko dlatego, że nie napotkałem kobiety albo mężczyzny, którzy byliby tego godni. Nie napisałem dobrych książek, ale tylko dlatego, że nie miałem na to wolnego czasu. Pozostała więc we mnie masa skłonności, dyspozycji, możliwości nie wyzyskanych, a całkowicie żywotnych, które mi nadają wartość znacznie większą niż ta, która wynika po prostu z moich czynów. Otóż dla egzystencjalisty istnieje tylko taka miłość, która się realizuje, tylko taka możliwość miłości, która się uzewnętrznia. Nie ma geniuszu poza tym, który wyraża się w dziełach sztuki: geniusz Prousta jest to całość dzieł Prousta.

Jean-Paul Sartre

Przez sztukę możemy uchwycić to wszystko, czego człowiek się wyrzekł, żeby zbudować obiektywny świat.

Jaume Cabré

Be brave. Be yourself. Never change. Never learn. Never take any criticism. Die alone. Go to heaven. Don’t let God tell you shit.

Bo Burnham