Moralne stanowisko

Od pewnego czasu zacząłem być regularnie wciągany w pewną jałową konwersację na temat wyborów żywieniowych. Trudno jest dyskretnie dopytać kelnera o zawartość nabiału w zamawianym daniu czy będąc w gości nie zdradzić się z własnymi szczególnymi preferencjami co do poczęstunku. Praktycznie więc przy każdym posiłku jestem zmuszony odpowiadać na nieuniknione drążące pytania o powody takich a nie innych decyzji; tylko po to, by chwilę później wysłuchać nieproszonych przeciwstawnych deklaracji z ust pytających, jak to oni sami nie wyobrażają sobie życia bez sera.

I jestem w pełni świadomy symetrii doświadczeń. Mięsożercy z kolei twierdzą, że nie mogą w spokoju nacieszyć się swoim kotletem czy pizzą bez potępień ze strony towarzyszących im przy jedzeniu upierdliwych wegetarian. Nie jestem zaskoczony, sam bywałem i świadkiem, i niestety uczestnikiem podobnych nieprzyjemnych sytuacji.

Umówmy się więc od razu, że to nie będzie taka rozmowa. Ani jako weganin nie czuję się wywołany do tablicy, ani jako mięsożerca z ponad trzydziestoletnim stażem nie mam zamiaru rzucać dupkowatych oskarżeń z jakichś urojonych moralnych wyżyn. Nie mam też wątpliwości, że nikt nigdzie od podobnych konwersacji jeszcze nie zmienił przyzwyczajeń. Chciałbym się jednak nieco w tym właśnie temacie wywnętrznić, gdyż ma on dla mnie istotne znaczenie, a niestety za często w tych rozmowach moje własne przekonania zniekształcone są albo poprzez rzuconą zdawkowo frazę “powody etyczne”, albo przez pryzmat zasłużonych stereotypów na temat hipsterów. Proszę więc, byśmy na parę minut wszyscy się uspokoili i nie dzielili zaraz na strony sporu, bo żadnego sporu tu nie ma.

Ale “powody etyczne” my ass, wypowiedzmy na głos oczywistość: człowiek, wyłącznie dla własnej doraźnej przyjemności, każdego dnia bezlitośnie torturuje i morduje ze szczególnym okrucieństwem zatrważającą ilośc bogu ducha winnych pięknych i mądrych zwierząt. Wszyscy to wiemy, wszyscy wolimy na to nie patrzeć i o tym nie myśleć – cywilizacja szybko oswaja nas z wypieraniem wielu niewygodnych prawd. Co więcej, często obrona tego mechanizmu wyparcia, w miejsce niemożliwej obrony samego zwierzęcego holokaustu, pełni rolę ostatecznego “argumentu” przeciw weganom: “a nie obchodzą cię dzieci zmuszane do niewolniczej pracy w kopalniach, by wydobywać surowiec na twój telefon komórkowy? Czemu nie wyrzucisz telefonu?” Ale jest na to “kontrargument”. Najkrótszy brzmi: “nie zmieniaj tematu”, nieco dłuższy to: “oczywiście, że mnie obchodzą, dlatego regularnie głosuję na antykapitalistyczne partie”, ale właściwy powinien brzmieć: “dlaczego miałyby mnie nie obchodzić? Skoro też masz telefon, to ciebie nie obchodzą?”

Oczywiście, że nas obchodzą. Gdzieś po drodze do tu i teraz jednak wpojono nam, że na pewne sprawy nic nie jesteśmy w stanie poradzić, bo to cena za dobrostan, w którym przyszło nam żyć. Kolejne wielopiętrowe kłamstwo, które wygodniej jest na co dzień zaakceptować. Mogę tylko własnym doświadczeniem zaręczyć, że dużo bardziej komfortowe dla ducha jest zakwestionowanie każdego jednego w nim słowa.

Simon & Chase

Gdy byłem młodszy i świat wydawał się prostszy, wiedziałem, że istnieje tylko jeden najlepszy serial na świecie – “The Sopranos”. Po nim długo, długo nic, po czym gdzieś daleko w tyle zajmowała pozycje wszelka konkurencja. Tym klarownym światopoglądem zachwiał wreszcie obejrzany z kilkuletnią zwłoką “The Wire”. Po kilku dniach deliberacji skorygowałem wcześniejszą opinię – “The Wire” i “The Sopranos” to dwa najlepsze seriale na świecie. Z tym że podczas gdy jeden z nich zajmuje się głównie kwestiami społecznymi i socjologicznymi, drugi skupia się na psychologii, życiu, śmierci i absolucie.

Mając na uwadze to rozróżnienie, uderzyło mnie ostatnio podczas lektury “All The Pieces Matter: The Inside Story of The Wire”, jak współgrają ze sobą światopoglądy twórców obydwu dzieł. Otóż David Simon, twórca “The Wire”, twierdzi w tej książce, co następuje:

It was much harder to reform a system. The things that reform systems are trauma. Great trauma. Nobody gives up status quo without being pushed to the wall. I believe that politically. The great reformations of society are the result of undue excess and undue cruelty. The reason you have collective bargaining in America and it became powerful is that workers were pushed to the starvation point. The reason that you have the civil rights we do is that people were hanging from trees. That notion of the system being self-reforming without incredible outside pressure and without first bringing about incredible trauma through inhumanity or indifference—I find that to be really dubious. I’m arguing for reform. It’s not like I can say this and say we should throw up our hands and can’t try. Every day, you gotta get up. I’m saying this with the clarity of: there’s no choice but to try.

Podczas gdy David Chase od “The Sopranos”, udzielając w 2007 r. wywiadu, wypowiadał się następująco:

Brett Martin: It seems part of what upsets people is your ruthlessness. The idea that nothing ever changes or gets better.
David Chase: I disagree. People have said that the Soprano family’s whole life goes in the toilet in the last episode. That the parents’ whole twisted lifestyle is visited on the children. And that’s true — to a certain extent. But look at it: A.J.’s not going to become a citizen-soldier or join the Peace Corps to try to help the world; he’ll probably be a low-level movie producer. But he’s not going to be a killer like his father, is he? Meadow may not become a pediatrician or even a lawyer, but she’s not going to be a housewife-whore like her mother. She’ll learn to operate in the world in a way that Carmela never did. It’s not ideal. It’s not what the parents dreamed of. But it’s better than it was. Tiny, little bits of progress — that’s how it works.

Brett Martin: Do you believe life has an arc? Or is it just a bunch of stuff that happens?
David Chase: Is there a purpose, you mean? Everything I have to say about that is in the show. Go look at Albert Camus’ Myth of Sisyphus. It’s all there: Life seems to have no purpose but we have to go on behaving as thought it does. We have to go on behaving toward each other like people who would love.

Brett Martin: So, it’s still worth trying?
David Chase: Of course. What else are you going to do? Watch TV?

Oprah

I thought she was sexy. I did ask her out one other time, when the Count Basie Orchestra was at the Park West, but it wasn’t precisely a date. She had to leave to be at work before dawn and left in her own car. Did I have some half-formed romantic notion in mind? Oprah tactfully and subtly communicated that whatever I had in mind, it wasn’t happening. What’s important to this day, I think, is that she must have sensed what I was wordlessly thinking. We tend to like people when they like us. She liked me too, but never remotely in that way.

Roger Ebert

Powyższy fragment z autobiografii Rogera Eberta głęboko zapadł mi w pamięć. Jego pisarstwo odznacza się uczciwością i wnikliwością, także wtedy, gdy mówi o własnych odczuciach. Lecz gdy przytacza historię swoich relacji z Oprą Winfrey, będących zresztą źródłem wielu plotek i spekulacji, nagle wydaje się wychodzić z własnej głowy, stawać koło siebie i udawać, że właściwie sam do końca nie wie, co tam się takiego wydarzyło. Jednocześnie cała opowieść (czy też typ urody jego późniejszej małżonki – Chaz) nie pozostawia wątpliwości co do jego prawdziwych intencji.

Napisanie o nich wprost sprawia jednak trudność nawet tak otwartemu i skłonnemu do autorefleksji autorowi jak on. Sfera “romantic notions” to grząski grunt. Poza niewinnym lirycznym obliczem ma też inne – bezwzględne i angażujące ego, a ono z kolei nie lubi ani bycia ranionym, ani obnoszenia się z porażkami. Za to uwielbia być głaskane. Więc to i tak szczęście rozbić się o taką Oprę, elegancko obchodzącą się z samopoczuciem adoratora i nie potrzebującą go do poprawiania własnego.

Na ogół podobne historie będą kończyć się paskudniej. Nie ma to jednak większego znaczenia. Z przełknięciem gorzkiej pigułki i samodzielnym nazwaniem rzeczy po imieniu nie pomoże ci najwyraźniej nawet sama Oprah.

Oh My God

OK, może na pierwszy rzut oka na taki nie wygląda, ale to powyżej to najzabawniejszy śmieszny obrazek, jaki ostatnimi czasy spłynął na mnie z internetu (nie żeby zaraz tak trudno mnie było rozśmieszyć). Przez cały miniony tydzień już na samo wspomnienie o nim doznawałem wybuchów spontanicznego rechotu, ściągając tym zaniepokojone spojrzenia oddalających się szybko przechodniów. I nic na to nie poradzę. stężenie nonsensu mnie tutaj zwyczajnie przerasta – gadające psy, do tego dzwoniące na 911, do tego – w sprawie piłki pod kanapą, do tego natychmiast panikujący operator, do tego udzielająca się panika potrzebującemu… OMG, I can’t even.

Rozbrajający efekt został zapewne spotęgowany faktem, że skądinąd nie był to szczególnie zabawny tydzień. Śmiech to świetna ucieczka przed mrokami tego świata, tym bardziej więc robi się ponuro, gdy nagle trzeba też uciekać przed swoim ulubionym rozśmieszaczem. Ale, niestety, plotki okazały się prawdziwe – jeden z moich idoli, Louis C.K., regularnie nagabywał otaczające go kobiety pytaniami, czy może się przy nich masturbować, na wielu wymuszając przy tym zgodę. Czytałem ujawniający to artykuł w NYT, czytałem wydane dzień później oświadczenie Louisa, jedno i drugie wielokrotnie… and I can’t even. OMG.

George Carlin wyraził kiedyś przekonanie, że jeśli Bóg istnieje, to z całą pewnością jest facetem, bo żadna kobieta nie była by w stanie aż tak spierdolić roboty. A jest naprawdę źle – masowo ujawnianie przypadki molestowań to przejaw głębiej leżącego problemu, choć jeśli istnieje jedna najobrzydliwsza forma przemocy, jest nią z pewnością ta seksualna. Właściwie nie mam w tej kwestii nic do dodania za prof. Fuszarą:

Chodzi o przełamanie niesprawiedliwego układu, w którym z powodów kulturowych wstydzić się miała ofiara, a nie sprawca. (…) Chamstwo, molestowanie i gwałt wynikają z tego samego źródła. Jest agresor, który uważa, że może dopuścić się czegoś wobec kobiety, bo jest słabsza, a on ma w tym układzie władzę.

Za dużo w ostatnich tygodniach słyszałem takich właśnie mających zawstydzić stwierdzeń w rodzaju: “przecież wiedziały, co robią”. Jakiemuś dziwnemu niuansowaniu jednoznacznych ról sprawcy i ofiary gnoje pokroju Harveya Weinsteina czy Louisa C.K. mogliby tylko przyklasnąć. Za często też przy kilku głośnych nazwiskach naiwnie czekałem na bardziej przekonujące dowody. Wreszcie, za wiele razy w życiu sam pozwalałem sobie na niesmaczne agresywne zachowania z urojonej pozycji siły. Może weźmy się w końcu wszyscy w garść, co? Psy naszczekały się na ten temat już wystarczająco. And I can’t even. OMG. OMG.

Blade Runner 2049

Nowy “Blade Runner” jest znakomity, pełna zgoda. Wizualnie i muzycznie dominuje moją wyobraźnię od tygodnia, zapewne czeka mnie też powtórny seans w otwieranym wkrótce wrocławskim ajmaksie. Jednak nie mogę się nim zachwycić w pełni, bo mocno przeszkadza mi fakt, że jest on również fabularnie bez sensu. A jako że nie widzę ani wściekłych wpisów na fejsie, ani zażartych debat na jutjubie, ani masowych protestów na ulicach, to przynajmniej wypunktuję dręczące mnie mankamenty w swoim małym prywatnym kącie internetu. Oczywiście przy okazji ciężko film spojlerując. Zarzuty mam dwa:

1) Dlaczego w archiwach istnieją dwa bliźniacze DNA chłopca i dziewczynki?

Zamiast ukryć cudowne dziecko, zwracają na nie uwagę. Wprowadzają też zamieszanie – sporo widzów, w tym ja, wyszło z kina w fałszywym przekonaniu, że K jest klonem Any.

2) Dlaczego K ma prawdziwe wspomnienia Any?

Najpopularniejsze wytłumaczenie jest takie, że to nie kosmiczny przypadek i Ana wszczepiła je wielu replikantom. Bynajmniej jednak nie pada ono w filmie, a i samo w sobie jest niewystarczające. Dlaczego Ana miałaby to robić? By się chronić, bo każdy szukający jej łowca uzna, że szuka sam siebie? Znów, bardziej to tylko zwraca na nią uwagę. Było by też dziwne, że nikt po stronie korporacji jeszcze się w jej poczynaniach nie zorientował.

I od razu odpowiem sobie sam. Chodzi wyłącznie o to, by móc w trzecim akcie przeprowadzić widza przez, oryginalny skądinąd, fabularny twist – główny bohater nie jest w żaden sposób wyjątkowy. Sklonowane DNA zaciemnia więc kwestię płci cudownego dziecka, natomiast Ana, zaglądając do wspomnień K, stwierdza tylko enigmatycznie: “yes, it’s real, someone lived this”, zamiast z miejsca wyjaśnić Goslingowi sytuację bardziej precyzyjnym określeniem. A już zupełnie nikt nie zawraca sobie głowy szerszymi tłumaczeniami w kluczowej scenie z samym zwrotem akcji. Tak więc, w celu zaaranżowania go, ponad miarę naciągnięto niestety logikę scenariusza i wiarygodność postaci. A jak trafnie zauważył recenzent New York Timesa – A.O. Scott, ów cel nawet nie był tego wart:

The studio has been unusually insistent in its pleas to critics not to reveal plot points. That’s fair enough, but it’s also evidence of how imaginatively impoverished big-budget movies have become. Like any great movie, Mr. Scott’s “Blade Runner” cannot be spoiled. It repays repeated viewing because its mysteries are too deep to be solved and don’t depend on the sequence of events. Mr. Villeneuve’s film, by contrast, is a carefully engineered narrative puzzle, and its power dissipates as the pieces snap into place. (…) You get an inkling that something else might have been possible. Something freer, more romantic, more heroic, less determined by the corporate program.

Także zgoda, mimo wszystko to wciąż bardzo ładnie wyglądający i brzmiący ruchomy obrazek. I zgoda też, panie A.O. Scott – szkoda, że tylko.

The Art Life

David Lynch: I think feature films are in trouble and the arthouses are dead, so cable television being a place for continuing story, told with freedom, is a beautiful thing.

William Mullaly: Who is the hardest to be without in approaching the new season?

David Lynch: Nobody… You know, the thing sort of wants to be the way it wants to be. So if something doesn’t happen the way you thought it should happen, you get new ideas.

William Mullaly: So knowing that, as you were saying, the arthouse is dying and television is the way…

David Lynch: Not dying, dead.

William Mullaly: …do you view a lot of the work that’s out there as well?

David Lynch: No, I don’t see anything.


My roommate later turned out to be Peter Wolf of the J. Geils Band. He’s a great musician and he knows the blues. (…) Bob Dylan was playing at this big place right down the street. (…) And I wasn’t even digging the music, it was so far away. So I wanted to get out of there really bad. Then, when the concert was over, Peter came back with a bunch of his friends. He said: “Nobody walks out on Dylan.” I said: “I walk out on Dylan. Get the fuck out of here.” And that was the end of Peter as my roommate.

David Lynch

Through the darkness of future pasts
The magician longs to see
One chants out between two worlds…
…Fire walk with me.


Roger Ebert, opisując swoje rozumienie sztuki filmowych recenzji (a recenzentem był jednym z najlepszych), wskazywał, że istotne jest nie wytłumaczenie czytelnikom, co działo się na ekranie, lecz wierne oddanie własnego doświadczenia z oglądania obrazu. Do historii przeszły choćby jego wrażenia z “Podejrzanych” – podczas powtórnego seansu, uzbrojony w kartkę papieru, na której starał się nakreślić najważniejsze wątki pogmatwanej fabuły, zanotował w końcu: “To the degree that I do understand, I don’t care.”

Podobne zdania musiały paść z ust wielu widzów zakończonego właśnie powrotu do Twin Peaks. Sam, będąc uprzedzonym do wszelkich nostalgicznych odgrzewanych dań, zasiadałem do tego serialu, spodziewając się najgorszego. W okolicy drugiego odcinka zorientowałem się, że swoje oczekiwania mogę sobie wsadzić w dowolny cielesny otwór. Przy trzecim nie mogłem już się oderwać. Po ósmym wbiło mnie w ziemię.

Zanim dojdziemy do osiemnastego, spójrzmy może jeszcze, co o tym ósmym myślał np. taki Kamil Śmiałkowski:

Wielki szacun – gość tym odcinkiem strollował wszystkich i to na poziomie wręcz międzyplanetarnym! Po prostu Bunuel z Jodorowskim mogą tylko zgrzytać zębami, że nie załapali się na erę seriali, bo stracili szanse na takie odpały w swoich CV. Do pełni szczęścia brakowało tylko Majchrzaka z Rosati, ale wciąż można żyć nadzieją, że do któregoś z późniejszych odcinków wklei fragmenty z “Inland Empire” i będziemy mieli pełne zaspokojenie.

I jeden przykład wystarczy, ale przez ostatnie trzy miesiące właściwie ile razy napomknąłem o tym serialu w towarzystwie, zaraz słyszałem pouczenia, jak bardzo jest on do dupy, bez sensu i w ogóle jak można coś takiego oglądać. Na co odpowiadam: ja mogę coś takiego oglądać. Get the fuck out of here.

Po trwającym trochę czasu przetrawieniu odcinka ósmego doszedłem do wniosku, że rozumiem go na jakimś elementarnym poziomie, ale próby ubrania tego w słowa jedynie odzierają go ze znaczenia. Parę dni po odcinku ostatnim wiem już, że jego prawdopodobnie nie zrozumiem nigdy. I nie mam z tym problemu. “Przez sztukę możemy uchwycić to wszystko, czego człowiek się wyrzekł, żeby zbudować obiektywny świat”, a David Lynch jest niezłomnym twórcą autentycznej sztuki. Ten sam Roger Ebert w ostatniej recenzji przed swoją śmiercią pisał:

“Well,” I asked myself, “why not?” Why must a film explain everything? Why must every motivation be spelled out? Aren’t many films fundamentally the same film, with only the specifics changed? Aren’t many of them telling the same story? Seeking perfection, we see what our dreams and hopes might look like. We realize they come as a gift through no power of our own, and if we lose them, isn’t that almost worse than never having had them in the first place? There will be many who find “To the Wonder” elusive and too effervescent. They’ll be dissatisfied by a film that would rather evoke than supply. I understand that, and I think Terrence Malick does, too. But here he has attempted to reach more deeply than that: to reach beneath the surface, and find the soul in need.

Moje doświadczenie z seansu Twin Peaks to obraz rajskiego świata zamieszkanego przez koszmar nie do zniesienia. I historia kilku dobrych duchów zdeterminowanych, by stawić mu czoło, niosących chwilowe ukojenie samym swym istnieniem, nawet jeśli skazanych w tej walce na nieuniknioną porażkę. Historia ze świetnym soundtrackiem. I opowiedziana przez świetnego artystę.

Her

Zarys fabuły autorskiego filmu Spike’a Jonza – “Her”, brzmi, prawdę powiedziawszy, dość idiotycznie – facet zakochuje się w systemie operacyjnym swojego telefonu. Zresztą zbliżone i autentycznie kretyńskie historie kręcono i w Polsce. Tym bardziej więc zaskakuje, jak bardzo owo kameralne dzieło jest refleksyjne, niebanalne i przemyślane. Po kilku latach od pierwszego seansu nadal lubię do niego wracać i z każdym obejrzeniem odkrywać coś nowego.

Żeby zatrzeć wrażenie idiotyczności, stwierdźmy od razu jasno – to jest bardzo dobre kino SF. Bardzo dobre kino SF odznacza się wiarygodnym odzwierciedleniem naszej rzeczywistości z przesadzonym jednym jej aspektem, a zabieg ten służy wyłącznie spojrzeniu na tę naszą rzeczywistość z dalszej, więcej ukazującej perspektywy. W “Her” aspektem tym jest sztuczna świadomość. Scenarzysta przyjmuje, że ona już istnieje i fakt ten pozostaje do napisów końcowych bezdyskusyjny, zajmujemy się jedynie jego konsekwencjami dla ludzi. Jedną z nich (ale nie jedyną!) jest możliwość odwzajemnionego uczucia.

Samantha o ponętnym głosie Scarlett Johansson, czyli system operacyjny telefonu głównego bohatera, wydaje się idealną partnerką. Zawsze czekająca w słuchawce, poświęcająca mu stuprocentowo uwagę, asystująca w codziennych aktywnościach jak i bezcelowych spacerach po plaży. A jednocześnie przeżywająca własny świat – komponuje muzykę (próbka poniżej), miewa kryzysy tożsamości (spróbuj sprawdzić wtedy maila), z obawą, ale i z entuzjazmem poszukuje nowych doznań.

Jeżeli zarys fabuły zdaje się sugerować opowieść o skrajnej samotności zamiast romansu, nie jest to błędne wrażenie. Ale, jak pisałem, to niebanalna historia, nie rozegra się więc tak, jak można by się początkowo spodziewać. Rzeczywiście jednak ukaże nam uliczny tłum ludzi odizolowanych od siebie technologią, emocjonalnym upośledzeniem i wzrokiem skierowanym wewnątrz własnej głowy. Ludzi nawzajem się potrzebujących, by z niej wyjść. Trudno o bardziej aktualne przesłanie.

Join The Club

Nie znoszę widoku ludzi pochłoniętych swoimi telefonami, sam jednak często zatapiam się w swoim. Ostatnio jeśli nie dla bezmyślnej gry, to dla odkrytych przeze mnie niedawno rewelacyjnych omówień każdego odcinka “Rodziny Soprano” na A.V. Club.

Oglądałem ten serial swego czasu na bieżąco (1999-2007), co dwa, trzy lata regularnie do niego wracam. I chociaż nadal staram się być na bieżąco z głośniejszymi telewizyjnymi tytułami, dotychczas żaden nie zmienił mojego, dość pospolitego zdania, że “The Sopranos” to najlepszy serial, jaki kiedykolwiek powstał.

Jako pierwszy postawił na ambitniejszą, uważną widownię, jako pierwszy głównym bohaterem uczynił otwarcie niemoralną postać, po czym, jak już nikt później, w fascynujący sposób skonfrontował ją z podstawowymi egzystencjalnymi rozterkami. Niech przykładem będzie choćby poniższa refleksja autora z A.V. Club po odcinku “The Second Coming”:

To be alive is to be a part of a system: a great, grinding series of gears that chews everybody up and spits them out the other side, torn to bits and unrecognizable. The odds are pretty good that if you’re reading this, you’re reading it in the West, in the luxury of a comfortable home, on an expensive machine, in a place where you don’t really need to worry about where your next meal is coming from or whether you’ll be killed by an exploding rocket on your way home from the supermarket. Yet to be alive in the West, to be alive in modern society, is to win a massive lottery you didn’t even know you’d entered. Every day, billions of the world’s citizens live in the middle of the uncertainty of their very survival, and the comfort of our own existence involves turning a blind eye to this – the better to make sure we don’t confront the weird luck we’ve all had to be born in this moment, in this place, in this life. We’re born owing such an incredible karmic debt to all of those who are disadvantaged so that we might be advantaged, that to even consider it could shut a person down. So we don’t think about it. This isn’t a condemnation. I do it. You do it. Everybody does it. It’s how we live.

Rozważania zbliżonej wagi mają miejsce przy okazji właściwie każdego odcinka (swoją drogą ucieszyło mnie, że mamy zbieżne opinie co do tego, który jest najlepszy). A wywołany nimi niepokój pozostaje gdzieś tuż pod skórą każdego widza.

Co jednak uderzyło mnie w rozmyśleniach wspomnianego autora, to chwile, kiedy przechodzi z “my” na “on”, wyraźnie odcinając się od protagonisty w momentach ukazujących go w mniej korzystnym świetle, jednocześnie zdradzając w innych, jak bardzo się z nim utożsamia. Im bliżej końca, tym tych momentów przybywa, bo jedna z bardziej gorzkich obserwacji twórców “Rodziny Soprano” jest taka, że z wiekiem raczej zmieniamy się na gorsze, pielęgnując i oswajając najgłębsze niedoskonałości. I tak jak Tony Soprano, dla wygody coraz umiejętniej wypieramy je przed sobą i otoczeniem. Utożsamiam się z Tonym bardziej otwarcie, zresztą zawsze uważałem go za podręcznikowy wzór do naśladowania dla samca alfa, nieważne jak toksycznego. I też z wiekiem coraz częściej pochylam się bezmyślnie nad telefonem.

Instynkt polityczny

Wielopiętrowy nonsens ostatniej szarży Jarosława Kaczyńskiego na szczycie Unii Europejskiej skonfundował mnie do tego stopnia, że aż sięgnąłem po jego nie tak dawno wydaną autobiografię w nadziei, że coś z tego więcej zrozumiem. Czytam ją równolegle z “Historią polityczną…” Antoniego Dudka, gdyż z początku sądziłem, że da mi to bardziej obiektywny pogląd na kontekst opowieści szefa PiS-u. Ale z mojej naiwności ostatecznie wyleczył mnie następujący fragment “Historii…”:

Jarosław Kaczyński, po rezygnacji z udziału w rządzie Suchockiej, znalazł się w ślepej uliczce. Skłócony z prawie wszystkimi przywódcami centroprawicy, prowadził w dalszym ciągu wojnę z Wałęsą, wyniszczającą coraz bardziej Porozumienie Centrum i – jak się okazało – niemożliwą do wygrania. W październiku 1992 r. zdecydował się na usunięcie z klubu grupy pięciu posłów, opowiadających się za wejściem PC do koalicji rządowej. Dwóch secesjonistów (…) prezes PC oskarżył o zamieszczanie na łamach “Expressu Wieczornego” ogłoszeń agencji towarzyskich. Formułując publicznie tego rodzaju zarzuty, Kaczyński narażał się na śmieszność i dawał dowód osłabienia swego niezawodnego dotąd instynktu politycznego.

Gdzie Dudek widzi odstępstwo od normy i “osłabienie niezawodnego instynktu politycznego”, ja widzę nieprzerwane i konsekwentne podsrywanie wysiłków ludzi ośmielających się rościć sobie prawa do większej władzy niż ma prezes oraz mętne i nieraz karkołomne racjonalizacje, czemu tej władzy mieć nie powinni. Trwające niestety do dziś i zintensyfikowane osobistą tragedią. Czyli nic, o czym nie było by wiadomo i bez lektury “Porozumienia przeciw monowładzy”. Zabawniejszym w tej opowieści jest może tylko kontrast pomiędzy ideą owej wrogiej i zwartej monowładzy a chaosem decyzyjnym i przypadkową zbieraniną ludzi w samym Porozumieniu Centrum pod rządami Kaczyńskiego.

Bardziej pouczającą książką okazała się wydana w zeszłym roku za oceanem historia “The Daily Show” – satyrycznego programu, który wsławił się demaskowaniem kłamstw polityków czy ludzi mediów poprzez budzącą podziw umiejętność odnajdywania i zestawiania razem nagrań z ich sprzecznymi wypowiedziami (z dziesięciominutowym segmentem “Chaos On Bullshit Mountain” – 1, 2 i 3, pozostającym do dziś moim all time favourite). Kończy się ona tuż przed zwycięstwem wyborczym króla wszystkich zakłamanych wariatów – Donalda Trumpa, i prowadzi do ponurych wniosków.

Autentyczna treść i idee, które reprezentuje polityk, czy też ich brak, nie mają dla decyzji wyborców większego znaczenia.

Twarz antypisu

MKM Studio to firma informatyczna o dwuosobowym zarządzie z udziałami podzielonymi na 5 i 95 procent pomiędzy odpowiednio Mateusza i Magdalenę Kijowskich. Mówiąc prościej, to interes rodzinny lidera KOD-u z małżonką. Wczoraj najprawdopodobniej w ramach buntu ktoś z samego KOD-u rozesłał do mediów faktury wystawiane przez MKM Studio samemu KOD-owi. Wszystkie są na równą kwotę 15 190 zł i widnieją w nich pozycje takie jak Uzgodnienie i wdrożenie zasad i regulaminów dla serwisów społecznościowych” za 5500 zł, czy “Przygotowanie i opracowanie materiałów na stronę www” za 7000. Mówiąc prościej, faktury są lewe i zastępują Kijowskiemu przynależne mu wynagrodzenie za szefowanie utrzymującemu się ze zbiórek ruchowi. Cała sprawa oburza przede wszystkim dlatego, że Kijowski zapewne posłużył się fikcyjną księgowością, by uniknąć komornika i płacenia alimentów, o co był już posądzany w przeszłości na podstawie innych faktów.

Że od tego faceta wieje żeną, wiadomo nie od dziś. Ale że jest on też twarzą antypisowskiego ruchu oporu, ze stratą owej twarzy nie chcą się pogodzić antypisowskie media, przez co Kijowski zaczął ciągnąć za sobą na dno całkiem spore i skądinąd przyzwoite grono.

Weźmy taki “fact-checkingowo-śledczy” portal OKO.press. Opublikował on dziś wywiad z Kijowskim, oznaczając artykuł następującym headem: “Mateusz Kijowski przedstawia swoją wersję. Podkreśla, że od zarobków w firmie MKM odprowadzał alimenty.” Nie wiem, co w tymże wywiadzie usprawiedliwia rozbrajanie głównego zarzutu takim nagłówkiem, ale na pewno nie stwierdzenie, że Kijowski wypłacał sobie z MKM pensję 2500 zł brutto i to od tej kwoty odprowadzał alimenty, natomiast sam żyje ze wsparcia rodziny (czyli zapewne Magdaleny Kijowskiej, o pensję której pytanie nie pada). Nie jest to też najciekawszy fragment. Są tam również takie kwiatki jak:

Piotr Pacewicz: Skąd wzięła się ta stała kwota 15 tys. 190, 50 zł? Kto ustalił jej wysokość? Czy to był subiektywny szacunek potrzeb/wartości Pana pracy dla ruchu, czy coś jeszcze innego?

Mateusz Kijowski: Skądże, nie ośmieliłbym się wyceniać swojej pracy dla ruchu KOD. MKM oraz KOD – rozumiany jako Komitet Społeczny – ustaliły tę kwotę między sobą. Pokażemy dokładnie, jak to zostało ustalone.

Skoro MKM oznacza Magdalenę i Mateusza Kijowskich a całą informatyczną pracę Mateusz wykonywał sam, natomiast KOD jest ruchem dowodzonym przez Mateusza, mówienie o jakichś finansowych ustaleniach między tymi dwoma bytami bez jego udziału to wyjątkowo bezczelny żart. Jeden z wielu, na które prowadzący rozmowę Piotr Pacewicz ani nie reaguje, ani po którym dalej nie dociska. Mogę mieć tylko nadzieję, ze powodem jest prawny wymóg autoryzacji publikowanych wywiadów.

Ale obecnie nadzieję mam przede wszystkim na to, że prowadzący w ślepy zaułek antypisowski ruch zostanie wkrótce zastąpiony sensowniejszą proideową opozycją, z którą nie będzie potrzeby się cackać przez żadne medium.