Wyobrażony świat

One word balloon in From Hell completely hijacked my life. A character says something like, ‘The one place gods inarguably exist is in the human mind’. After I wrote that, I realised I’d accidentally made a true statement, and now I’d have to rearrange my entire life around it.

Alan Moore

That Samsung Galaxy commercial (Work Trip) where the mom and kids are seeing dad off in a taxi cab and she wirelessly sends him a video she warns he “probably shouldn’t watch on the plane” is like a Rorschach test; whatever you think is on that video is exactly what’s on it, and that is how filthy a person you are.

John Mayer

Wyobraźnia to takie tworzywo używane przez umysł do wypełniania luk w postrzeganiu rzeczywistości. Problem w tym, że – jak zorientował się wyżej Alan Moore – czyni to ją pełnoprawną częścią owej rzeczywistości, nieważne jak mało realistyczną. Skoro w coś wierzysz, to idea ta istnieje w twojej głowie. A że wszystko inne też przecież dzieje się tylko tam, to ma ona na ciebie równie ważny wpływ jak cała reszta. To zbijanie światów “odbieranego” i “dopisanego” w jeden obraz miewa pozytywne oddziaływanie. Bujanie o sprzyjających scenariuszach daje nadzieję, motywację, marzenia i ekscytację oczekiwania. Szczęśliwe zbiegi okoliczności przeobraża w zasługi. Lecz może też paraliżować strachem, stresować, wzmagać poczucie winy czy bezwartościowości. Doznania te nie zależą jednak od zewnętrznych czynników, bo – jak z kolei zauważył Mayer – cokolwiek ci się wydaje, to mimo że naprawdę takim wtedy jest, świadczy tylko o stanie twojego umysłu.

Mi się wydaje, że poza celową zabawą w fikcję, lepiej na wyobraźni nie polegać i w miarę możliwości wypełniać luki w wiedzy autentycznym doświadczeniem. A tam, gdzie jest to nieosiągalne, możliwie licznymi alternatywnymi perspektywami. Świat widziany przez innych jest ciekawszy już przez samą swoją egzotyczność i wielorakość. I tylko ten dostrzegany wspólnie może być podstawą komunikacji. Natomiast wyobraźnia, jakkolwiek łatwymi rozwiązaniami by czasem nie kusiła, służy tylko zamykaniu się we własnej głowie i błąkaniu po omacku w ciemności. Co więcej, im rzadziej jest pobudzana przez bodźce z zewnątrz, tym bardziej jest uboga. Nie żeby świat widziany bez jej filtrów był zaraz jakoś szczególnie atrakcyjny, po prostu tamten inny budowany samodzielnie i tak pod żadnym względem nie dorośnie temu prawdziwemu do pięt.

Wyzywająco rzeczywisty

Onegdaj w pewnej korporacji, dla której pracowałem, organizowano coroczne spotkania naszego zespołu programistów z salesami negocjującymi warunki projektu, do którego nas zaangażowano. Jak to w korporacji, nie wiadomo do końca po co. Z jednej strony finansowa strona projektu miała luźne przełożenie na płynące z niego dla nas korzyści, a z drugiej – żaden szanujący się sales nie musi zawracać sobie głowy wiedzą na temat produktu, który usiłuje sprzedać. Jak to więc w korporacji, charakter owych spotkań bywał nieco absurdalny. Najzabawniej zrobiło się, gdy salesi, chcąc wykazać się inwencją, przywieźli na jedno ze spotkań jakiegoś zewnętrznego eksperta od szkoleń z czynienia projektów lepszymi. Zadowoleni z siebie zaraz znów zniknęli, ale minęło parę miesięcy, zanim udało się nam wreszcie pozbyć i eksperta. Przez ten czas zdążyliśmy jednak poznać go na tyle dobrze, by zrozumieć, czemu wydał się cenny korporacyjnemu managementowi.

Mamy wśród znajomych taki inside joke, w którym komentując dowolną sprawę staramy się przy użyciu jak największej liczby słów kompletnie nic nie powiedzieć. Wiecie, coś w rodzaju: “różnie z tym bywa, zależy kto co lubi, ale ogólnie to z czasem może być inaczej”. Lecz mimo znacznej wprawy w tej zabawie, owemu ekspertowi moglibyśmy co najwyżej buty czyścić. Ten master potrafił poprowadzić dwugodzinne spotkanie z całym zespołem o temacie: “jak pozbyć się waszego problemu”, nigdy nawet mgliście nie zarysowując, na czym polega nasz problem. Słabsze umysły nie zainteresowane konkretami, tylko robieniem dobrego wrażenia, mogły nie zauważyć, że problem stał przed nimi.

Przytaczam tę całą historię salesów i ich eksperta jako skrajny przykład bullszitingu, w jakim wszyscy codziennie musimy brać udział. W pracy, wśród przyjaciół, rodziny, czy na ulicy okoliczności bezustannie zmuszają nas do przywdziewania masek i odgrywania narzucanych ról, w których kłębiące się w nas emocje nie są dopuszczane do głosu. Czasem z wyrachowania, innym razem ze strachu, często z powodu uprzejmości lub nieumiejętności poprawnego ich wyrażenia. Ale ćwiczymy się w udawaniu na tyle często, że dla wielu owa gra staje się bezpośrednim źródłem utrzymania. Tak często, że w narastającym zobojętnieniu zapominamy, jak to właściwie jest coś poczuć.

Nie lubię deklaracji, że sztuka powinna “wyrażać prawdę”, bo najczęściej oznaczają one, że poeta może sobie wyrażać, co mu ślina na język przyniesie nie przejmując się ewentualnym odbiorcą, ale jednak sam mniej więcej tak właśnie rozumiem rolę sztuki. Tyle że dla mnie “wyrażanie prawdy” to wydobycie spod wspomnianych warstw bullszitu czułych strun pozostawiających odbiorcę bezbronnym wobec rzeczywistości. Dlatego tak bardzo podoba mi się fraza “defiantly real” w piosence “Elusive”. Utwór sprawdza się świetnie już w oryginalnej wersji męskiej, ale w moje czułe struny zdecydowanie mocniej uderza Lianne La Havas.

Pulling a “Lost”

Elizabeth Shaw: I deserve to know why.
David: The answer is irrelevant. Does it matter why?
Elizabeth Shaw: Yes. Yes, it does.
David: I don’t understand.
Elizabeth Shaw: Well, I guess that’s because I’m a human being and you’re a robot.


Serial “Lost” to ściema. Bardzo dobrze przeprowadzona, ale jednak ściema, na którą niestety dałem się nabrać i która zostawiła mnie z poczuciem zmarnowanego czasu. Kluczem do zaangażowania się w tajemniczą historię jest oczekiwanie, że tajemnica zostanie wyjaśniona. Aby móc tego oczekiwać, zakłada się, że autor to wyjaśnienie zna i nawet jeśli nie wyłoży nam go wprost, możemy sami spróbować poskładać elementy układanki. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że autorzy “Lost” żadnych wyjaśnień w zanadrzu nie mieli i jedynie mydlili widzom oczy, lecz by się o tym przekonać, należało wytrwać do samego końca ich opowieści. Ten, kto wytrwał, może chociaż teraz ostrzec pozostałych, że podróż nie była warta wysiłku i by nie szli w jego ślady. Tak jak przed “Lost” ostrzega np. twórca “Gry o tron” – George R.R. Martin.

Tymczasem do kin wszedł właśnie wielce wyczekiwany “Prometeusz”, którego scenarzystą jest jeden z autorów “Lost” – Damon Lindelof. No to co, może powiedzmy od razu najważniejsze. “Prometeusz” to ściema, do tego fatalnie przeprowadzona. Proszę nie nakręcać sobie hype’a, z czystym sumieniem czytać wszelkie spoilery (tu ich nie będzie) a wizytę w kinie najlepiej sobie darować. Ta podróż nie będzie warta wysiłku.

Jednym z prymitywniejszych zabiegów Lindelofa mających na celu budowanie tajemnicy, jest wręczanie swoim bohaterom tzw. idiot balla. Na około nich mogą się dziać same “nie śniło się filozofom”, oni tymczasem niespecjalnie będą zwracać na to uwagę, o zadawaniu pytań nie wspominając. I tak niewytłumaczalne pozostaje niewytłumaczalnym. Szczególnie idiotycznie to zaczyna wyglądać w fabule, której motorem jest ludzka ciekawość (patrz cytat powyżej). Tutaj bohaterów bardzo interesuje jakaś tajemnica powstania człowieka. Czemu to w ogóle jest tajemnica i czemu jej wyjaśnień szukają tam, gdzie szukają, nigdy się nie dowiemy. Wszystkim musi wystarczyć uporczywe powtarzanie przez główną bohaterkę, że tam właśnie należy szukać. Niestety owo “tam” jest jednocześnie najbardziej intrygującą tajemnicą pierwszego “Obcego”, więc dodatkowo rujnują nam tu jeden z najlepszych przykładów w historii kina na to, jak nie rozwiązać zagadki, by było to pobudzające wyobraźnię, zamiast irytujące.

W “Lost” najbardziej lubiłem to tytułowe poczucie zagubienia – nawet po paru latach trwania tego serialu, gdy ktoś pytał mnie, o czym on właściwie jest, musiałem uczciwie odpowiadać, że nie wiem. Ale ekscytowało mnie, że kiedyś się dowiem. Niestety okazało się, że po finałowym odcinku nadal musiałem odpowiadać tak samo. Gdyby ktoś spytał mnie w połowie seansu, o czym jest “Prometeusz”, odparłbym: “nie wiem i gówno mnie to obchodzi”. Po końcowych napisach odpowiedź również nie uległa zmianie.

Potencjał żartu i autoironii

Dość długo nie mogłem się zdecydować, co właściwie sądzę o aferze wokół Figurskiego i Wojewódzkiego. Źródłem tych rozterek był prawdopodobnie ten sam dysonans, którego doznała Magdalena Środa – ludzie, których humor wydawał mi się bliski i “po mojej stronie”, nagle pojechali jakimś zupełnie nie z mojej bajki Cejrowskim. A ich tłumaczenia sprawiają, że raczej rozstaniemy się już na stałe. Wymiana zdań o gwałceniu pracujących na kolanach Ukrainek sprzątających tym dwóm facetom domy jest próbą tak ciężkawego, wulgarnego i prostackiego żartu, że nie da się tego obronić. Przyzwoitemu człowiekowi po spuszczeniu takiej bomby pozostaje jedynie wydusić z siebie krótkie “przepraszam, poniosło mnie”, po czym wykonać “shut the fuck up” i czekać, aż fetor minie. Zamiast tego tymczasem czytam, że to taka konwencja, ironia, kabaret i tak naprawdę wyśmiewano tutaj polskiego chama. I nawet rozumiem dyskusję, czy chamstwo nie było w tym przypadku tylko rekwizytem jak np. w “South Parku”. Ale, po pierwsze – teoretycznie można się satyryczną przesadą tłumaczyć z każdego innego prostactwa. Oraz po drugie – wystarczy po prostu odsłuchać tę nieszczęsną audycję i ustalić, w kogo wymierzony jest końcowy rechot prowadzących. Na mojego czuja o żadnej finezji i ironii nie ma tutaj mowy, kpina jest bezpośrednia a ofiarą “dowcipu” nie jest polska prowincja, tylko ukraińskie sprzątaczki. No więc może by tak jednak “shut the fuck up”.

W zaistniałej przykrej sytuacji wytłumaczyć się jeszcze muszę ja, czemu w ogóle kogoś takiego jak Wojewódzki uznawałem za swojego człowieka. A że jeśli już zbłądzić, to w dobrym towarzystwie, wyjaśniam, że postrzegałem go podobnie jak mój autentyczny polski idol – Michnik, który nie tak dawno zwracał się do Kuby następującymi słowami: “Polska ma w sobie potencjał mroku, smutku, kompleksów i ma w sobie potencjał autoironii, żartu, radości. (…) Pan reprezentuje Polskę jaką lubię – Polskę uśmiechniętą”. W kraju, w którym czołowi politycy chcą np. karać więzieniem za in vitro albo blokują podpisanie konwencji przeciw przemocy wobec kobiet z obawy przed legalizacją związków partnerskich, zapotrzebowanie na autoironię, satyrę czy wręcz ciętą szyderę jest ogromne. Tyle że podaż mamy skromną, najwyraźniej więc na bezrybiu i rak był rybą. Wtopa “Porannego WF-u” pokazała jednak, że to niestety wciąż tylko rak. Gdzie są prawdziwie ryby?

Znam jeszcze inny kraj z istotnym potencjałem mroku, smutku i rozpaczy – Stany Zjednoczone. Otóż tam m.in. wciąż wykonuje się karę śmierci, w konstytucji zapisane jest prawo każdego szaleńca do posiadania broni palnej a politycy głosują np. przeciw uznaniu istnienia globalnego ocieplenia lub za nauczaniem w szkołach kreacjonizmu. A mnie i tak skręca z zazdrości, gdy pomyślę o jednocześnie w nich tkwiącym potencjale autoironii i radości. Rzucę tylko jeden przykład, dla którego brak odpowiednika w Polsce najmocniej mnie boli.

Na antenie CNN nadawany był swego czasu program “Crossfire”. Zapraszano tam polityków, by a propos jakiegoś aktualnego krajowego sporu przepuścić ich przez tytułowy ostrzał pytań dokonywany przez dwóch prowadzących zajmujących przeciwne stanowiska w danej sprawie. Do tego show analogię w Polsce znaleźć nie trudno, niewiele się to bowiem różniło od naszych codziennych telewizyjnych igrzysk “Kawa na ławę”, “Tomasz Lis na żywo” czy “Tak jest”, gdzie Terlikowski ma się naparzać ze Szczuką, Hoffman z Niesiołowskim a Palikot z Millerem. Tyle że reputacja “Crossfire’a” została w Ameryce zrujnowana, kiedy zaproszono do niego reprezentanta Ameryki uśmiechniętej – Jona Stewarta. Komik w pojedynkę, mając przeciw sobie dwóch dziennikarzy we własnym studiu, skompromitował format programu do tego stopnia, że wkrótce po jego wizycie wycofano go z anteny. Jak to dokładnie wyglądało, można obejrzeć poniżej. Mi najbardziej imponuje stoicki spokój i humor, z jakim Stewart reaguje na każdą zaczepkę. Prowadzący dopieka mu celniej chyba tylko raz, kiedy oświadcza, że Stewart jest zabawniejszy w swoim własnym programie. Bo satyryk nie może usłyszeć nic gorszego od tego, że zabawny nie jest. Ale odwija się szybko, a jego ripostę dedykuję też naszemu pożal się Boże “ironicznemu publicyście” Wojewódzkiemu: “You know what’s interesting though? You’re as big a dick on your show as you are on any show.”

Prawda słoja z fasolkami

Life is only on Earth. And not for long.

Justine

Przekonanie o naszej samotności we wszechświecie często uzasadnianie jest serią niesamowitych zbiegów okoliczności, które do narodzenia się życia doprowadziły. Proces ten miałby być nie do powtórzenia. Jest mi to temat bliski, zawsze bowiem fascynowało mnie zjawisko nadzwyczajnych zbiegów okoliczności. I w ramach owej fascynacji przeczytałem swego czasu pewien artykuł zbierający kilkanaście zdumiewających anegdot kręcących się wokół takich właśnie niewiarygodnych przypadków. Opowieści robiły wrażenie, ale najciekawsza była końcowa myśl tego artykułu – prawdopodobieństwo, że przytrafi się nam podobny cudowny zbieg okoliczności jest przyzerowe, jednakże to, że przydarzą się one w ogóle kiedyś komuś, jest praktycznie pewne. Bo sporo nas jest i sporo mamy czasu. Jeśli więc wziąć pod uwagę całe dostępne czas i materię we wszechświecie, to i powstanie życia na Ziemi przestaje być takie niezwykłe. Za to powstanie go tylko jeden jedyny raz staje się wręcz niemożliwe.

Ale cytowana na początku główna bohaterka “Melancholii” nie zawraca sobie głowy takimi zagadnieniami. Ona po prostu wie. I wyjawia tę mroczną rewelację o unikalności życia swojej siostrze w momencie, gdy tamta w obliczu ostateczności desperacko pragnie jakiejkolwiek nadziei. Nie twierdzę, że lepszy byłby w tych okolicznościach wywód o prawdopodobieństwach, no ale Justine po prostu wprowadza biedaczkę w błąd, chcąc ją zdołować jeszcze bardziej. Dokładnie tak samo jak Lars Von Trier próbuje wprowadzić w błąd i zdołować widza, czyniąc z pogrążonej w głębokiej depresji postaci wszechwiedzącą obserwatorkę świata, potrafiącą na przykład odgadnąć dokładną liczbę fasolek w zamkniętym słoju. Bullshit, panie Von Trier, Justine nic nie widzi.

Za to widz może zaobserwować depresję samego reżysera. Żaden z otaczających nas ludzi właściwie nie da się lubić, najlepsze nasze przysmaki to tylko popiół, najbliższe nam osoby mimo starań nas nie zrozumieją i nie pocieszą, a cały świat czeka nieuchronna zagłada, wobec której wszelkie ludzkie sprawy tracą sens stając się pustymi konwenansami. I Von Trier to wszystko magicznie przejrzał, niczym Justine przejrzała ów słój z fasolkami, po czym postanowił nas tą prawdą torturować przez bite dwie godziny. Ale to nie jest obraz świata, lecz jedynie obraz jego zagubionej w ciemności duszy. Nikt nie powinien sobie rościć praw do łże-mistycznej wszechwiedzy, a już w szczególności człowiek w depresji. Bo przyczyną depresji nie jest wszechwiedza, lecz przeciwnie – wyparcie, nieuznawanie pewnych dostrzegalnych faktów.

Co wypiera Lars Von Trier to już temat na żmudną pracę jego terapeuty, ja swoją jako widza zakończę tylko stwierdzeniem, ze takie ponure zakłamane obrazki mnie w ogóle nie bawią. Niezależnie od tego, jak pięknie zostały sfotografowane i niezależnie od mojego szczerego współczucia dla ich autora.

Rzeź na rynku

Możemy uznać, że wolimy płacić więcej za mięso w kraju, godzić się z zamykaniem firm i zwalnianiem ludzi, mniejszymi wpływami do budżetu i zrujnowaniem naszej pozycji jako eksportera żywności. Bo bardziej liczy się dla nas cierpienie zwierząt. Tylko powiedzmy to wprost.

Krystyna Naszkowska

A w ogóle ktokolwiek to mówi na około? Sposób, w jaki Naszkowska formułuje puentę swojego komentarza zdaje się sugerować, że podobna deklaracja byłaby przyznaniem się do zachwianej hierarchii wartości. Tymczasem w moich oczach dziennikarka sama zaprezentowała tego rodzaju stanowisko. No bo powiedzmy to wprost – cierpienie zwierząt liczy się dla nas mniej niż tańsze mięso w kraju. Cierpienie zwierząt liczy się dla nas mniej niż zamykanie firm i zwalnianie ludzi. Cierpienie zwierząt liczy się dla nas mniej niż wpływy do budżetu. Wreszcie cierpienie zwierząt liczy się dla nas mniej niż pozycja jako eksportera żywności. Rozumiem, że w tych zdaniach nie ma dla Naszkowskiej nic odpychającego.

Trudno tu nie przywołać najpowszechniej omawianej sceny z niedawnej “Samsary” – uboju zwierząt hodowlanych. Nie pierwszy raz ktoś zmusił widzów do skonfrontowania się ze skrajnie bezdusznym przemysłem śmierci tworzonym przez człowieka, nie pierwszy raz też spotkało się to z mieszanką reakcji od wstrząśniętych świeżo nawróconych wegetarian po wzruszających ramionami panów tej planety. Według mnie jednak pierwszy raz ktoś tak celnie podważył sens tego przemysłu. Film pokazuje najpierw cykl istnienia wytwarzanych na masową skalę nikomu niepotrzebnych towarów – poprzez taśmę produkcyjną, sklep aż do wysypiska śmieci. A potem na ich miejsce podstawia żywą i świadomą istotę, po czym pokazuje jej drogę od rzeźni przez supermarket, sieć fast foodów, aż do salonu chirurgicznego zajmującego się odsysaniem tłuszczu. I o ile w pierwszym przypadku możemy mówić o zwykłym kapitalistycznym zorientowaniem całego procesu na maksymalny zysk nie służący nikomu poza wyalienowaną instytucją o nazwie korporacja, o tyle w przypadku zwierząt mamy do czynienia z klęską wszystkiego, co zwykliśmy rozumieć przez człowieczeństwo.

“Samsara” skutecznie wybiła mi z głowy jakąkolwiek racjonalizację uczestnictwa w tym koszmarze. Nic z tego, co zobaczyłem, nie ośmielę się nazwać zaspokajaniem naturalnych potrzeb. Nie widzę też możliwości ucieczki przed tym wszechobecnym walcem. Rozumiem postawę wegan, ale niestety biorąc udział w masowej konsumpcji zrzucamy się na to widowisko na dużo więcej sposobów niż tylko przyrządzanie kotleta. Wciąż jednak najbardziej będą mnie mierzić pouczenia ludzi otwarcie uzasadniających ten wymknąwszy się wszelkiej kontroli spektakl bezcelowego okrucieństwa. Szczególnie gdy uzasadniają go “potrzebami produkcji” i “pozycją na rynku”. Bo zbyt mocno przypominają mi o prawdziwym obliczu człowieka.

Vicky Cristina

W najbliższy piątek wchodzi u nas do kin “nowy” Allen. Film gorąco polecam, sam widziałem go w bardziej cywilizowanym kraju dobre parę miesięcy temu. I też wtedy już wspominałem, że drugi raz po “Match Poincie” Allen zachwycił mnie niemal idealną zgodnością swoich poglądów na świat z moimi. Tamten film mówił o roli przypadku w życiu i jego wpływie na sens naszych działań (w skrócie – rola kluczowa, wpływ wykluczający), “Vicky Cristina Barcelona” bierze na tapetę temat miłości. Ludzie reagujący alergicznie na emo oraz nie chcący sobie zdradzać szczegółów fabuły proszeni są w tym miejscu o przerwanie lektury.

Kiedyś pewnie powiedziałbym, że z obu bohaterek filmu łatwiej mi zrozumieć Vicky (choć z miejsca oczywiście wzbudziła na początku mój wstręt) – wierzącej, że układa sobie idealne życie przy boku idealnego faceta, przy czym nieświadomej tego, że owe ideały istnieją tylko w jej głowie, a otacza ją po prostu szara zwyczajna rzeczywistość słaby mająca z nimi związek. Nawet jednak wybita z niej przez miłosne uniesienie nie porzuci swoich iluzji. Bo uświadomi sobie również iluzoryczność owych uniesień. Obiekt westchnień zawsze jest tylko tworem wyobraźni, a nie realną osobą. A ile razy wydaje się, że oto zaczęło się coś wspaniałego, wyśnionego, przepięknego i trwać będzie wiecznie, najprawdopodobniej ta wspaniałość ma miejsce tylko w tej chwili i właśnie się kończy. Pragmatyczniej jest nie pozwalać wpłynąć czemuś tak ulotnemu na życiowe plany.

Mi jednak chyba bliżej charakterem do postaci granej przez Scarlett – przekonanej, że ból jest nieodłącznym składnikiem realnego uczucia i zniechęcającej się tym, co podaje się jej bez przeszkód na tacy lub tym, co powszednieje. We mnie też trudno obudzić jakiekolwiek emocje, dopóki się ich nie doprawi odpowiednią dawką tęsknoty, nieszczęścia i rozczarowań. W moich oczach największą atrakcyjność zyskuje to, co udać się nie może. Im bardziej nierealny cel, tym bardziej wyrywa mnie z obojętności i skłania do zdecydowanego działania. Walczę o coś nieprawdopodobnego – cud, bo chyba bym chciał, żeby zadałby mi on kłam i pozwolił czasem myśleć, że może ta rzeczywistość nie jest jednak tak szara i zwyczajna. Czekam na niego długo. Cuda mają jednak to do siebie, że nie istnieją.

Zanim to jednak do mnie dotrze po raz setny i znormalnieję, czego ja nie wyprawiam – na jakie upokorzenie się nie narażę, jakich farmazonów nie wygłoszę, ile wykażę wyrozumiałości, cierpliwości i dobrej woli, jakich prób charakteru nie przejdę. Aż w końcu budzę się któregoś ranka, patrząc z lekkim niedowierzaniem na wczorajszego siebie i zapominam o całej historii, na nowo spostrzegając po prostu zwykłych ludzi z całym ich przyziemnym bagażem cech. Bo najprawdziwiej brzmią ostatnie słowa filmu Allena, wypowiedziane przez Vicky, którą Cristina przeprasza za stanie wcześniej na przeszkodzie jej romansu:

It’s OK, Cristina, it was a passing thing… and now it’s over.

Kto strzeże strażników?

You have all these rules and you think they’ll save you.


Cóż, Akademia zwyczajowo nie doceniła zeszłorocznego filmu, który bez wątpienia najtrwalej zapisze się w historii kina, wybierając zamiast niego taki, który wkrótce zapewne przepadnie w masie mu podobnych (ile razy się to już zdarzyło wcześniej? – “Miasto gniewu” zamiast “Brokeback Mountain”, “Zakochany Szekspir” zamiast “Szeregowca Ryana”, “Forrest Gump” zamiast “Pulp Fiction”, coś tam zamiast “Poszukiwaczy zaginionej arki”…). A nawet zrobiła coś gorszego – pominęła “Dark Knighta” już w samych nominacjach do najważniejszej nagrody. Oczywiście nie będzie to miało żadnego wpływu na wyroki historii i za jakieś dziesięć lat i tak najlepiej pamiętany będzie jedynie pośmiertny Oskar dla Heatha Ledgera za “Batmana”. To oraz fakt, że dla filmowych opowieści o superherosach obraz ten stał się tym samym, czym “Watchmen” stali się dla tychże opowieści papierowych dwadzieścia lat temu.

W “Mrocznym rycerzu” całkowicie zniesiono kojarzony z komiksami o zamaskowanych bohaterach podział na dobrych i złych poprzez postawienie paru celnych pytań o sens tego podziału. Najprostszym jest wypunktowanie paradoksu, że na straży ładu i porządku staje ktoś działający poza nimi. A najmocniejszym – dowiedzenie, że coś takiego jak ład i porządek nie istnieje. Drugie wynika częściowo z pierwszego – jakie reguły mają sens, gdy ktoś w imię ich obrony sam je łamie? Dlaczego w takim razie ktokolwiek ma ich przestrzegać? Następuje nowy podział – Batman wierzy, że inaczej wszystko pogrąży się w chaosie, a Joker – że nigdy nic innego poza chaosem nie istniało. Racjonalniejsza wydaje się postawa Jokera, tyle że na nasze szczęście ludzie nie zawsze dokonują racjonalnych wyborów. Ale mało ma to już wspólnego z dobrem i złem – dopaść Jokera można jedynie kosztem wszelkiego ładu, a ład próbować utrzymać jedynie podtrzymując ludzkie złudzenia. Nie ma tu moralnie jednoznacznych rozwiązań.

W temacie superhero movies to nowa jakość, ale w superhero comic books “Watchmen” rozwałkowali te kwestie już dwadzieścia lat temu. W kinie natomiast rozwałkują je ponownie za dwa tygodnie. I, jeśli nie sprofanują jakoś specjalnie pierwowzoru, pójdą jeszcze dalej od “Dark Knighta”. Bo o ile tam postawa głównego bohatera, pomimo uświadomionej mu niezbicie beznadziejności jego walki, wydaję się słuszna i sensowna, wręcz budząca nadzieję, “Strażnicy” tacy łaskawi dla widza nie będą. Podział przestanie być jednowymiarowy, a i postawy bohaterów nijak nie rozłożą się równolegle z ewentualnymi etykietkami starszej konwencji – “dobrzy” i “źli”. W komiksach o superbohaterach takie pogłębienie psychologii postaci oraz wizji świata to już dawno przyjęty standard, w kinie rewolucja dopiero się zaczęła. A szóstego marca piekielnie mocno nabierze tempa.

Dowcipy, banany i neurony

Nie jestem pewien, czy tak naprawdę dobrym pomysłem jest czytanie czegokolwiek o tajnikach działania naszego mózgu, bo im się człowiek bardziej wgłębi w taką lekturę, tym mniej w nim wiary w znaczenie i sens własnych zachowań. Weźmy taki śmiech. Lepiej – weźmy samo pojęcie śmieszności. Każdy choć trochę obeznany ze sztuką opowiadania dowcipu wie, że jego puenta musi nadejść niespodziewanie (tutaj wymowne spojrzenie na rzeszę mistrzów suspensu zawieszających głos na “a za trzecim razem zajączek powiedział…”). Ktoś może powiedzieć, że zaskakujący koniec jest po prostu zabawniejszy, ale tak naprawdę chodzi tu wyłącznie o mechanizm działania naszych myśli. Jeśli wybić je gwałtownie z określonej znanej im ścieżki, organizm automatycznie zareaguje skurczem przepony. Tu nie chodzi o żadną śmieszność, tylko o bezduszną biologię. Szympansy reagują podobnie na nagłe spostrzeżenie pożywienia – widok kiści bananów w dżungli przyprawia je o idiotyczny spazmatyczny wrzask, którego w żaden sposób nie potrafią powstrzymać (choć często chcą), a który ewolucja pozostawiła, bo skutecznie informował całe stado o znalezionym pożywieniu (choć często wbrew woli pojedynczego osobnika).

Śmiech jest bezpośrednim potomkiem tego właśnie zjawiska. Zanosząc się nim stajemy się tą nieszczęsną małpą wytrąconą ze standardowego trybu zaskakującym widokiem. Nie istnieje w rzeczywistości coś takiego jak śmieszność, jest tylko dość głupio wyglądająca reakcja naszego organizmu na niespodziewane okoliczności – pobudzenie odpowiedniego neuronu w odpowiednich warunkach. Cała ideologia, którą ową reakcję później obudowujemy, to tylko próba racjonalizacji własnego zachowania – ale prawda jest taka, że im coś bardziej zaskakująco bez sensu (patrz Monty Python, Eddie Izzard lub zjazdy po drugach), tym bardziej będziemy bezradnie rechotać, bo zwyczajnie nic z tego nie rozumiemy.

Racjonalizacja to w ogóle osobny ośrodek naszej mózgownicy, desperacko starający się trzymać nas w całości od rana do wieczora. Zbierający miliony zewnętrznych bodźców na sekundę i próbujący podać je nam na tacy w postaci strawnego, jednolitego dania. To, co widzimy, to tak naprawdę przefiltrowana przez niego interpretacja licznie dobiegających do nas, kompletnie niezsynchronizowanych sygnałów z tysięcy receptorów w naszych źrenicach. To, co słyszymy, to jedynie odpowiednio przez niego odsiane podsumowanie tysięcy bezładnych szumów dobiegających do naszych bębenków. I wreszcie to, co myślimy i czujemy, to tylko mocno przez niego oszlifowana kompilacja reakcji na chaotyczne, zautomatyzowane pobudzanie milionów naszych neuronów. Więc może i spróbujemy czasem sobie wmówić, jak coś nas właśnie bardzo, ale to bardzo rozbawiło, bo jest takie bardzo, ale to bardzo śmieszne. W rzeczywistości jednak chodzić będzie jedynie o to, byśmy z łaski swojej dali znać reszcie małp, że znaleźliśmy banana.

Sens tego wszystkiego

To chyba zdarza się każdemu. Siedzimy gdzieś znudzeni (przed TV, w tramwaju, w samolocie, whatever) i przez dłuższy czas nic konkretnego nie zaprząta nam umysłu. Zaczynamy więc tępo gapić się na liść drzewa, chmurę, czy zasuwającą po podłodze mrówkę i nagle pojawiają się w naszej głowie pytania: Skąd obserwowany obiekt się właściwie wziął? Czemu jest taki a nie inny? Jak powstał? Strumień świadomości płynie przez moment swobodnie, docierając w końcu do kwestii ostatecznych: Jak zaczęło się to wszystko? Po co? Czy jest w tym jakiś sens? Chwilę krążymy po filozoficznych rozważaniach nad początkiem wszechświata, istnieniem Boga, pojęciem czasu i porządku, aż w końcu narastający wewnątrz niepokój wobec rzeczy kompletnie nas przerastających staje się nie do zniesienia i szybko wracamy do przyziemnych spraw.

Ostatnio przebiłem się przez parę książek zajmujących się ni mniej, ni więcej tylko właśnie poszukiwaniem odpowiedzi na podobne pytania (m.in. Stephen Hawkinga – “Krótką historię czasu” i Billa Brysona – “Krótka historię prawie wszystkiego”). Nie ma sensu podejmować karkołomnej próby przedstawienia płynących z tych lektur wniosków w krótkiej notce blogowej. Ale że życie najwyraźniej również nie ma sensu, to jednak spróbuję, co mi tam.

Często popełnianym przez nas błędem myślowym jest mylenie przyczyn ze skutkami. Dłoń nie powstała po to, byśmy lepiej chwytali. Oko nie po to, byśmy widzieli. Atmosfera nie po to, byśmy w niej oddychali. Wszystkie te zjawiska, jak i masa innych, zaistniały w wyniku cholernie nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności kompletnie po nic, a nam po prostu udało się je wykorzystać do przetrwania. Owo nieprawdopodobieństwo nie powinno też kazać nam poczuć się wyjątkowo. Skoro do naszego powstania potrzebny był taki a nie inny ciąg wypadków, to nic dziwnego, że miał on miejsce, skoro istniejemy. W żaden sposób nie jesteśmy jednak jego celem. Ot, kolejnym wypadkiem.

Szczęśliwy splot okoliczności nie kończy się na budowie naszych ciał ani strukturze planety. Ma on i miejsce w samych fundamentach wszechświata. Jeśli zmienić choć o ułamek procenta ładunek elektronu, temperaturę spalania wodoru lub tempo ekspansji wszechświata, cały ten układ się sypie. Obowiązujące stałe fizyczne wydają się być niezwykle precyzyjnie dobrane, by wszystko mogło w ogóle istnieć w widocznym kształcie. Z pewnością mamy tu do czynienia z silną pokusą, by przypisać taki a nie inny ich dobór po prostu Bogu. Jednakże warto w takim momencie pamiętać, że w parusetletniej historii nauki za każdym razem gdy w niewyjaśniony obszar wciskano religię, prędzej czy później musiała się ona stamtąd wynieść pod naporem nowych odkryć, obalając przy okazji samą siebie. Takie dowodzenie istnienia Boga jest więc na dłuższą metę strzałem w stopę ze strzelby.

Dobra, ale czy przybliża nas to do odpowiedzi na przytoczone na początku pytania? Pozostaje tylko mieć taką nadzieję, ale równie dobrze badanie tych kwestii może tylko ją bardziej komplikować. Już myślenie nad tym, czy w ogóle powinny istnieć jakieś ostateczne reguły pozwalające wyjaśnić wszystko wszędzie bez żadnych dodatkowych założeń może przyprawić o zawrót głowy. Zachęcam jednak do zbadania samemu, co w tej dziedzinie zdziałała współczesna nauka. Może i nie zrozumiemy sensu życia, ale gwarantuję, że po liźnięciu teorii ewolucji po samo DNA, teorii względności, zasady nieoznaczoności lub mechaniki kwantowej, gapienie się na liść, chmurę czy mrówkę stanie się bardziej fascynującym zajęciem niż seans dowolnego filmu SF. Choćby i był to “Autostopem przez galaktykę”, z którego cytat świetnie nadaje się na puentę:

Slartibartfast: Być może jestem już stary i zmęczony, ale myślę, iż szanse dojścia do tego, o co tak naprawdę chodzi, są tak absurdalnie znikome, że jedyne, co pozostaje zrobić, to stwierdzić: “olewam sens tego wszystkiego” i zająć się czymś innym. Wolę już być szczęśliwy niż mądry.
Arthur: I jesteś?
Slartibartfast: Nie… No cóż, to kiepska filozofia.