Bezpieczna przestrzeń

Po okresie zachwytu standuperami, rozpoczętego w dniu śmierci giganta – Georga Carlina, kiedy to po raz pierwszy obejrzałem jeden z jego występów, obecnie jestem chyba u szczytu weryfikacji tego zauroczenia. Show Chrisa Rocka z zeszłej soboty jest dobrym pretekstem, by przyjrzeć się własnym odczuciom na temat tych artystów.

Netflix nakręcił sporą wrzawę wokół swojej pierwszej transmisji na żywo i poza samym występem Chrisa nadawanego z Baltimore, mieliśmy jeszcze pre-show oraz aftershow z The Comedy Store w Los Angeles, w którym wzięła udział spora grupa innych zaprzyjaźnionych z Chrisem komików. Pierwszy mój dyskomfort wzbudził fakt, że wielu z nich wyglądało, jakby ktoś właśnie wyciągnął ich z mieszkania w sobotę rano po ciężkiej piątkowej imprezie. Nieogoleni, niezadbani, przyodziani w jakieś workowate ciuchy, nie sprawiali wrażenia szczególnie poukładanych, dobrze funkcjonujących w społeczeństwie jednostek. Letterman miał w zwyczaju zwracać uwagę gościom, którzy przychodzili do jego talk show ubrani jakby byli w czasie remontu mieszkania i miał rację – schludne noszenie się to oznaka szacunku dla innych. Ale oddajmy sprawiedliwość, że w sobotę nie wyglądali tak wszyscy, z samym Chrisem na czele, który prezentował się jak prawdziwa gwiazda nomen omen rocka.

Zanim jednak przejdę do mojego właściwego zatargu z tą zgrają, muszę poczynić dwie deklaracje istotne dla kontekstu. Pierwsza jest taka, że to, co zrobił Chrisowi Will Smith rok temu na Oskarach, uważam za absolutnie odrażające, a reakcja na ten incydent zgromadzonych w audytorium celebrytów oraz samego niegdyś uwielbianego przeze mnie Smitha raczej nieodwracalnie skompromitowała w moich oczach całe to towarzystwo. Wręcz zdumiewające jest, że Almodovar, który nie wstał i nie bił brawo, gdy chwilę po ataku wręczano Smithowi złotą statuetkę, był tylko smutnym i jednym z nielicznych wyjątków. Ale mogę do pewnego stopnia zrozumieć szok, w którym byłem też sam i mam świadomość, że otoczenie pada ofiarą agresora na różne sposoby. Więc przede wszystkim chrzanić Willa Smitha. Było coś oczyszczającego w słuchaniu w sobotę Chrisa rozjeżdżającego go przed całym światem.

Druga deklaracja jest taka, że zdarzyło mi się zostać bezlitośnie zroastowanym przez komika ze sceny. Miałem pecha dostać miejsce w pierwszym rzędzie z nosem niemal przy jego mikrofonie i akurat byłem w kiepskim nastroju przez niepowiązane wcześniejsze zdarzenie z tego dnia, także niespecjalnie skupiałem się na jego słowach. Tamten uznał to za akt wrogości, za który musi się zrewanżować wciągając w to całą salę. Co ciekawe, był on główną gwiazdą wieczoru, natomiast cała reszta występujących przed nim komików, którym również chcąc nie chcąc rzucałem się w oczy, raczej przyjaźnie próbowała wciągać mnie w żarty. Nie miałem więc wątpliwości, który z nich był największym narcyzem z najbardziej delikatnym ego. W każdym razie na pewno mam od tego czasu uraz.

Mówi się, że jeśli przechodzicie przez trudny moment w związku, to nie idźcie na standup, bo możecie zostać pożywką dla komików, co waszą sytuację tylko jeszcze pogorszy. Motywem przewodnim odwetu Chrisa na Willu było małżeństwo aktora z Jadą, z której też kpina stała się zarzewiem oskarowego incydentu. Chris łagodnie zadrwił wtedy z jej ogolonej głowy nie zdając sobie sprawy, że jest ona skutkiem przechodzonej przez Jadę choroby. A ja zwyczajnie nie rozumiem, po jaką cholerę w ogóle to zrobił. I nie zgadzam się z żadną obroną tego pudła, która padała później w reakcji na wyskok Smitha. Nikomu normalnemu przez myśl nie przeszłoby żartować sobie w towarzystwie z łysiny nowo poznanej osoby, ani rechotać, gdyby spróbował tego ktoś inny. Ryzyko, że brak włosów to nie jest po prostu stylówa, przez co publiczna szydera zrani, jest oczywiste. Tak samo jak nie rozumiem, po co miałaby istnieć jakaś umowna przestrzeń, w której przyjmujemy, że w porządku jest dla rozrywki uczynić świadomie czyjeś życie jeszcze nieprzyjemniejszym. Szczególnie, że napięcie można przecież żartem skutecznie rozładować, zamiast jeszcze do niego dokładać.

Mówi się też, że w świecie standupu trzeba mieć dystans do siebie i że nie ma w nim żadnych świętości, paradoksalnie czyniąc w ten sposób właśnie świętość z samej komedii. Wydaje mi się, że pod tą przykrywką zbyt często staje się ona narzędziem źle ukierunkowanej terapii, za którą ma płacić dosłownie i w przenośni publiczność. Chris wyraźnie ma jakiś problem z kobietami, zbyt wiele jego żartów jest żenująco seksistowskich (wliczając w to też cały oskarowy występ), bo być może to głównie z nimi chce się rozprawić za swe doznane krzywdy, nawet gdy niezasłużenie dostaje w twarz od niezrównoważonego faceta. Inny dobry przyjaciel Chrisa, Dave Chappelle, niegdyś uważany za jednego z niedoścignionych mistrzów rzemiosła, zamienił się praktycznie w parodię standupera i całe swoje obecne show poświęca pouczaniu każdego, kto ma do niego jakiekolwiek pretensje. Wreszcie sam George Carlin na starość już tylko i wyłącznie wylewał do mikrofonu jad, wściekły na cały świat, całą ludzkość i całą rzeczywistość.

I w sumie przestało być to wszystko jakoś tak szczególnie śmieszne.