Ja ogólnie reaguję powoli. Gazeta.pl ubiła bloksa już dobry rok temu, bloga przeniosłem stamtąd dopiero w tym tygodniu. Więc była to przede wszystkim przerwa techniczna – nigdy nie zamierzałem przestać pisać, bo znajdywanie ujścia dla różnych nerdowych rozważań wciąż działa kojąco i terapeutycznie, a skądinąd wiem też, że kilku osobom zdarzało się to z ochotą czytać. Także wracamy do domu – nawet jeśli czasem działam w żółwim tempie, to nieubłaganie.
Przerzucenie notek w nowe miejsce stwarza też dobrą okazję do małych podsumowań i spojrzenia na własne grafomaństwo z nieco dalszej perspektywy. Przede wszystkim dzięki niech będą WordPressowi za możliwość datowania wstecz, przez co mogłem ułożyć chronologicznie wpisy z obydwu swoich poprzednich iteracji bloksowych. Sporo postów wywaliłem – albo się zdezaktualizowały, albo zwyczajnie przynudzały, albo wreszcie były przejawem jakiegoś niezdrowego self-hate’u, który mam nadzieję mieć już szczęśliwie za sobą. Natomiast w tych, co się ostały, dostrzegam kilka powracających od niemal piętnastu lat motywów – najwyraźniej rzeczywiście im bardziej się zmieniamy, tym bardziej pozostajemy tacy sami. Kilka wymaga też dopisania dalszego ciągu, więc zacznijmy od aktualizacji.
“Gra o tron” dotarła już do finału i jak zwykle okazało się, że to, co wydawało mi się wtedy początkiem najlepszego okresu, było tak naprawdę jego końcem, a później zjeżdżaliśmy już tylko po równi pochyłej. Benioff i Weiss wiedzieli, jak George R.R. Martin zamierza tę opowieść zwieńczyć i faktycznie nam to zdradzili. Ale zamiast jakkolwiek na tę konkluzję zapracować, po prostu… jakby… zrobili ją. I tak skończyliśmy w sensownym miejscu w bezsensowny sposób. Ale wciąż, przynajmniej skończyliśmy. Martin nadal od dziesięciu lat regularnie przekłada premierę kolejnej części powieści, w międzyczasie pieczołowicie weryfikując, czy aby na pewno koń jakiejś trzecioplanowej postaci ma ten sam kolor oczu co we wcześniejszym tomie, a inny czwartoplanowy bohater, gdy przenosi się na mapie Westeros z punktu A do punktu B, to wiarygodnie spędza w tej podróży pięć miesięcy (a wraz z nim i czytelnik). Obsesyjnie śledzący każdy detal fandom będzie zachwycony, bo i tak znajdzie jakieś nieścisłości. Zadowolony Martin kiedyś wreszcie odda pod osąd przyszłym pokoleniom całość dopracowanej do ostatniego szczegółu sagi. Natomiast my, zwykli śmiertelnicy żyjący tu i teraz, najwyraźniej już nikogo w tej zabawie nie obchodzimy.
Jeszcze na marginesie – nie odrzucam w czambuł całości serialowego finału. Muzyka i smoki do samego końca trzymały spójny mistrzowski poziom. I jeśli jeszcze raz usłyszę naigrywania, jak to Drogon nagle zrobił się biegły w symbolice… Benioff i Weiss wielu rzeczy nie umieli opowiedzieć, ale akurat pokazanie, że smok w bezsilnym żalu demoluje salę tronową w przypadkowy sposób, niszcząc to, co ma przed oczami i że akt ten nabiera symbolicznego znaczenia mimochodem, wyszło im bez zarzutu.
“The Sopranos” i “The Wire” to wciąż dwa najlepsze seriale wszech czasów, jednocześnie wciąż też powstaje coraz więcej i więcej naprawdę wspaniałej telewizji. “Big Little Lies”, “Sorry For Your Loss”, “I Know This Much Is True”, “Watchmen”… Przy okazji tych ostatnich Damon Lindelof dokonał w moich oczach pełnej rehabilitacji. Okazało się, że to właśnie on, a nie Zack Snyder, wniósł nową jakość do ekranizacji opowieści o superbohaterach. I jeszcze ten soundtrack… Zaadoptowali nawet “Life On Mars”!
Dalej, Howard Stern zdążył już swoje wywiady wydać w formie książkowej, przy okazji owej publikacji ogłaszając też, że jego ulubionym rozmówcą ever był Conan O’Brien. Który to z kolei za sprawą swojego podcastu, bedącego, bo jakżeby inaczej, swobodnymi i interesującymi wywiadami z innymi zdolnymi ludźmi, także dołączył w tym roku do grona moich idoli. Do kompletu z towarzyszącą mu zawsze asystentką. Tak więc wszystko wciąż pozostaje w rodzinie komików. Aha, i jeszcze sposób, w jaki Conan traktuje swojego nieuleczalnie nerdowego producenta Schalnsky’ego, powinien stać się powszechnym sposobem traktowania przez ludzkość informatyków.
Wreszcie, świat dookoła… Wciąż jest mi zewsząd tłumaczone, że nadciąga zagłada, nic nie ma sensu oraz znikąd już nadziei, przy czym owe tłumaczenia sypią się częściej przy okazji nawet tak nieistotnych dla naszej planety wydarzeń, jak np. ostatnie wybory prezydenckie w Polsce. Ciągle też widzę wygłaszających je tych samych zachwyconych własnym intelektem czarnowidzów. I może powoli, ale jednak reaguję. Niniejszym informuję więc, że mój pogląd również pozostaje bez zmian i wciąż pokrywa się ze stanowiskiem Woody’ego Allena, tym razem wobec śmierci – ja tam nadal jestem przeciw.