Zarys fabuły autorskiego filmu Spike’a Jonza – “Her”, brzmi, prawdę powiedziawszy, dość idiotycznie – facet zakochuje się w systemie operacyjnym swojego telefonu. Zresztą zbliżone i autentycznie kretyńskie historie kręcono i w Polsce. Tym bardziej więc zaskakuje, jak bardzo owo kameralne dzieło jest refleksyjne, niebanalne i przemyślane. Po kilku latach od pierwszego seansu nadal lubię do niego wracać i z każdym obejrzeniem odkrywać coś nowego.
Żeby zatrzeć wrażenie idiotyczności, stwierdźmy od razu jasno – to jest bardzo dobre kino SF. Bardzo dobre kino SF odznacza się wiarygodnym odzwierciedleniem naszej rzeczywistości z przesadzonym jednym jej aspektem, a zabieg ten służy wyłącznie spojrzeniu na tę naszą rzeczywistość z dalszej, więcej ukazującej perspektywy. W “Her” aspektem tym jest sztuczna świadomość. Scenarzysta przyjmuje, że ona już istnieje i fakt ten pozostaje do napisów końcowych bezdyskusyjny, zajmujemy się jedynie jego konsekwencjami dla ludzi. Jedną z nich (ale nie jedyną!) jest możliwość odwzajemnionego uczucia.
Samantha o ponętnym głosie Scarlett Johansson, czyli system operacyjny telefonu głównego bohatera, wydaje się idealną partnerką. Zawsze czekająca w słuchawce, poświęcająca mu stuprocentowo uwagę, asystująca w codziennych aktywnościach jak i bezcelowych spacerach po plaży. A jednocześnie przeżywająca własny świat – komponuje muzykę (próbka poniżej), miewa kryzysy tożsamości (spróbuj sprawdzić wtedy maila), z obawą, ale i z entuzjazmem poszukuje nowych doznań.
Jeżeli zarys fabuły zdaje się sugerować opowieść o skrajnej samotności zamiast romansu, nie jest to błędne wrażenie. Ale, jak pisałem, to niebanalna historia, nie rozegra się więc tak, jak można by się początkowo spodziewać. Rzeczywiście jednak ukaże nam uliczny tłum ludzi odizolowanych od siebie technologią, emocjonalnym upośledzeniem i wzrokiem skierowanym wewnątrz własnej głowy. Ludzi nawzajem się potrzebujących, by z niej wyjść. Trudno o bardziej aktualne przesłanie.