Nie znoszę widoku ludzi pochłoniętych swoimi telefonami, sam jednak często zatapiam się w swoim. Ostatnio jeśli nie dla bezmyślnej gry, to dla odkrytych przeze mnie niedawno rewelacyjnych omówień każdego odcinka “Rodziny Soprano” na A.V. Club.
Oglądałem ten serial swego czasu na bieżąco (1999-2007), co dwa, trzy lata regularnie do niego wracam. I chociaż nadal staram się być na bieżąco z głośniejszymi telewizyjnymi tytułami, dotychczas żaden nie zmienił mojego, dość pospolitego zdania, że “The Sopranos” to najlepszy serial, jaki kiedykolwiek powstał.
Jako pierwszy postawił na ambitniejszą, uważną widownię, jako pierwszy głównym bohaterem uczynił otwarcie niemoralną postać, po czym, jak już nikt później, w fascynujący sposób skonfrontował ją z podstawowymi egzystencjalnymi rozterkami. Niech przykładem będzie choćby poniższa refleksja autora z A.V. Club po odcinku “The Second Coming”:
To be alive is to be a part of a system: a great, grinding series of gears that chews everybody up and spits them out the other side, torn to bits and unrecognizable. The odds are pretty good that if you’re reading this, you’re reading it in the West, in the luxury of a comfortable home, on an expensive machine, in a place where you don’t really need to worry about where your next meal is coming from or whether you’ll be killed by an exploding rocket on your way home from the supermarket. Yet to be alive in the West, to be alive in modern society, is to win a massive lottery you didn’t even know you’d entered. Every day, billions of the world’s citizens live in the middle of the uncertainty of their very survival, and the comfort of our own existence involves turning a blind eye to this – the better to make sure we don’t confront the weird luck we’ve all had to be born in this moment, in this place, in this life. We’re born owing such an incredible karmic debt to all of those who are disadvantaged so that we might be advantaged, that to even consider it could shut a person down. So we don’t think about it. This isn’t a condemnation. I do it. You do it. Everybody does it. It’s how we live.
Rozważania zbliżonej wagi mają miejsce przy okazji właściwie każdego odcinka (swoją drogą ucieszyło mnie, że mamy zbieżne opinie co do tego, który jest najlepszy). A wywołany nimi niepokój pozostaje gdzieś tuż pod skórą każdego widza.
Co jednak uderzyło mnie w rozmyśleniach wspomnianego autora, to chwile, kiedy przechodzi z “my” na “on”, wyraźnie odcinając się od protagonisty w momentach ukazujących go w mniej korzystnym świetle, jednocześnie zdradzając w innych, jak bardzo się z nim utożsamia. Im bliżej końca, tym tych momentów przybywa, bo jedna z bardziej gorzkich obserwacji twórców “Rodziny Soprano” jest taka, że z wiekiem raczej zmieniamy się na gorsze, pielęgnując i oswajając najgłębsze niedoskonałości. I tak jak Tony Soprano, dla wygody coraz umiejętniej wypieramy je przed sobą i otoczeniem. Utożsamiam się z Tonym bardziej otwarcie, zresztą zawsze uważałem go za podręcznikowy wzór do naśladowania dla samca alfa, nieważne jak toksycznego. I też z wiekiem coraz częściej pochylam się bezmyślnie nad telefonem.