Potencjał żartu i autoironii

Dość długo nie mogłem się zdecydować, co właściwie sądzę o aferze wokół Figurskiego i Wojewódzkiego. Źródłem tych rozterek był prawdopodobnie ten sam dysonans, którego doznała Magdalena Środa – ludzie, których humor wydawał mi się bliski i “po mojej stronie”, nagle pojechali jakimś zupełnie nie z mojej bajki Cejrowskim. A ich tłumaczenia sprawiają, że raczej rozstaniemy się już na stałe. Wymiana zdań o gwałceniu pracujących na kolanach Ukrainek sprzątających tym dwóm facetom domy jest próbą tak ciężkawego, wulgarnego i prostackiego żartu, że nie da się tego obronić. Przyzwoitemu człowiekowi po spuszczeniu takiej bomby pozostaje jedynie wydusić z siebie krótkie “przepraszam, poniosło mnie”, po czym wykonać “shut the fuck up” i czekać, aż fetor minie. Zamiast tego tymczasem czytam, że to taka konwencja, ironia, kabaret i tak naprawdę wyśmiewano tutaj polskiego chama. I nawet rozumiem dyskusję, czy chamstwo nie było w tym przypadku tylko rekwizytem jak np. w “South Parku”. Ale, po pierwsze – teoretycznie można się satyryczną przesadą tłumaczyć z każdego innego prostactwa. Oraz po drugie – wystarczy po prostu odsłuchać tę nieszczęsną audycję i ustalić, w kogo wymierzony jest końcowy rechot prowadzących. Na mojego czuja o żadnej finezji i ironii nie ma tutaj mowy, kpina jest bezpośrednia a ofiarą “dowcipu” nie jest polska prowincja, tylko ukraińskie sprzątaczki. No więc może by tak jednak “shut the fuck up”.

W zaistniałej przykrej sytuacji wytłumaczyć się jeszcze muszę ja, czemu w ogóle kogoś takiego jak Wojewódzki uznawałem za swojego człowieka. A że jeśli już zbłądzić, to w dobrym towarzystwie, wyjaśniam, że postrzegałem go podobnie jak mój autentyczny polski idol – Michnik, który nie tak dawno zwracał się do Kuby następującymi słowami: “Polska ma w sobie potencjał mroku, smutku, kompleksów i ma w sobie potencjał autoironii, żartu, radości. (…) Pan reprezentuje Polskę jaką lubię – Polskę uśmiechniętą”. W kraju, w którym czołowi politycy chcą np. karać więzieniem za in vitro albo blokują podpisanie konwencji przeciw przemocy wobec kobiet z obawy przed legalizacją związków partnerskich, zapotrzebowanie na autoironię, satyrę czy wręcz ciętą szyderę jest ogromne. Tyle że podaż mamy skromną, najwyraźniej więc na bezrybiu i rak był rybą. Wtopa “Porannego WF-u” pokazała jednak, że to niestety wciąż tylko rak. Gdzie są prawdziwie ryby?

Znam jeszcze inny kraj z istotnym potencjałem mroku, smutku i rozpaczy – Stany Zjednoczone. Otóż tam m.in. wciąż wykonuje się karę śmierci, w konstytucji zapisane jest prawo każdego szaleńca do posiadania broni palnej a politycy głosują np. przeciw uznaniu istnienia globalnego ocieplenia lub za nauczaniem w szkołach kreacjonizmu. A mnie i tak skręca z zazdrości, gdy pomyślę o jednocześnie w nich tkwiącym potencjale autoironii i radości. Rzucę tylko jeden przykład, dla którego brak odpowiednika w Polsce najmocniej mnie boli.

Na antenie CNN nadawany był swego czasu program “Crossfire”. Zapraszano tam polityków, by a propos jakiegoś aktualnego krajowego sporu przepuścić ich przez tytułowy ostrzał pytań dokonywany przez dwóch prowadzących zajmujących przeciwne stanowiska w danej sprawie. Do tego show analogię w Polsce znaleźć nie trudno, niewiele się to bowiem różniło od naszych codziennych telewizyjnych igrzysk “Kawa na ławę”, “Tomasz Lis na żywo” czy “Tak jest”, gdzie Terlikowski ma się naparzać ze Szczuką, Hoffman z Niesiołowskim a Palikot z Millerem. Tyle że reputacja “Crossfire’a” została w Ameryce zrujnowana, kiedy zaproszono do niego reprezentanta Ameryki uśmiechniętej – Jona Stewarta. Komik w pojedynkę, mając przeciw sobie dwóch dziennikarzy we własnym studiu, skompromitował format programu do tego stopnia, że wkrótce po jego wizycie wycofano go z anteny. Jak to dokładnie wyglądało, można obejrzeć poniżej. Mi najbardziej imponuje stoicki spokój i humor, z jakim Stewart reaguje na każdą zaczepkę. Prowadzący dopieka mu celniej chyba tylko raz, kiedy oświadcza, że Stewart jest zabawniejszy w swoim własnym programie. Bo satyryk nie może usłyszeć nic gorszego od tego, że zabawny nie jest. Ale odwija się szybko, a jego ripostę dedykuję też naszemu pożal się Boże “ironicznemu publicyście” Wojewódzkiemu: “You know what’s interesting though? You’re as big a dick on your show as you are on any show.”

Prawda słoja z fasolkami

Life is only on Earth. And not for long.

Justine

Przekonanie o naszej samotności we wszechświecie często uzasadnianie jest serią niesamowitych zbiegów okoliczności, które do narodzenia się życia doprowadziły. Proces ten miałby być nie do powtórzenia. Jest mi to temat bliski, zawsze bowiem fascynowało mnie zjawisko nadzwyczajnych zbiegów okoliczności. I w ramach owej fascynacji przeczytałem swego czasu pewien artykuł zbierający kilkanaście zdumiewających anegdot kręcących się wokół takich właśnie niewiarygodnych przypadków. Opowieści robiły wrażenie, ale najciekawsza była końcowa myśl tego artykułu – prawdopodobieństwo, że przytrafi się nam podobny cudowny zbieg okoliczności jest przyzerowe, jednakże to, że przydarzą się one w ogóle kiedyś komuś, jest praktycznie pewne. Bo sporo nas jest i sporo mamy czasu. Jeśli więc wziąć pod uwagę całe dostępne czas i materię we wszechświecie, to i powstanie życia na Ziemi przestaje być takie niezwykłe. Za to powstanie go tylko jeden jedyny raz staje się wręcz niemożliwe.

Ale cytowana na początku główna bohaterka “Melancholii” nie zawraca sobie głowy takimi zagadnieniami. Ona po prostu wie. I wyjawia tę mroczną rewelację o unikalności życia swojej siostrze w momencie, gdy tamta w obliczu ostateczności desperacko pragnie jakiejkolwiek nadziei. Nie twierdzę, że lepszy byłby w tych okolicznościach wywód o prawdopodobieństwach, no ale Justine po prostu wprowadza biedaczkę w błąd, chcąc ją zdołować jeszcze bardziej. Dokładnie tak samo jak Lars Von Trier próbuje wprowadzić w błąd i zdołować widza, czyniąc z pogrążonej w głębokiej depresji postaci wszechwiedzącą obserwatorkę świata, potrafiącą na przykład odgadnąć dokładną liczbę fasolek w zamkniętym słoju. Bullshit, panie Von Trier, Justine nic nie widzi.

Za to widz może zaobserwować depresję samego reżysera. Żaden z otaczających nas ludzi właściwie nie da się lubić, najlepsze nasze przysmaki to tylko popiół, najbliższe nam osoby mimo starań nas nie zrozumieją i nie pocieszą, a cały świat czeka nieuchronna zagłada, wobec której wszelkie ludzkie sprawy tracą sens stając się pustymi konwenansami. I Von Trier to wszystko magicznie przejrzał, niczym Justine przejrzała ów słój z fasolkami, po czym postanowił nas tą prawdą torturować przez bite dwie godziny. Ale to nie jest obraz świata, lecz jedynie obraz jego zagubionej w ciemności duszy. Nikt nie powinien sobie rościć praw do łże-mistycznej wszechwiedzy, a już w szczególności człowiek w depresji. Bo przyczyną depresji nie jest wszechwiedza, lecz przeciwnie – wyparcie, nieuznawanie pewnych dostrzegalnych faktów.

Co wypiera Lars Von Trier to już temat na żmudną pracę jego terapeuty, ja swoją jako widza zakończę tylko stwierdzeniem, ze takie ponure zakłamane obrazki mnie w ogóle nie bawią. Niezależnie od tego, jak pięknie zostały sfotografowane i niezależnie od mojego szczerego współczucia dla ich autora.