Dowcipy, banany i neurony

Nie jestem pewien, czy tak naprawdę dobrym pomysłem jest czytanie czegokolwiek o tajnikach działania naszego mózgu, bo im się człowiek bardziej wgłębi w taką lekturę, tym mniej w nim wiary w znaczenie i sens własnych zachowań. Weźmy taki śmiech. Lepiej – weźmy samo pojęcie śmieszności. Każdy choć trochę obeznany ze sztuką opowiadania dowcipu wie, że jego puenta musi nadejść niespodziewanie (tutaj wymowne spojrzenie na rzeszę mistrzów suspensu zawieszających głos na “a za trzecim razem zajączek powiedział…”). Ktoś może powiedzieć, że zaskakujący koniec jest po prostu zabawniejszy, ale tak naprawdę chodzi tu wyłącznie o mechanizm działania naszych myśli. Jeśli wybić je gwałtownie z określonej znanej im ścieżki, organizm automatycznie zareaguje skurczem przepony. Tu nie chodzi o żadną śmieszność, tylko o bezduszną biologię. Szympansy reagują podobnie na nagłe spostrzeżenie pożywienia – widok kiści bananów w dżungli przyprawia je o idiotyczny spazmatyczny wrzask, którego w żaden sposób nie potrafią powstrzymać (choć często chcą), a który ewolucja pozostawiła, bo skutecznie informował całe stado o znalezionym pożywieniu (choć często wbrew woli pojedynczego osobnika).

Śmiech jest bezpośrednim potomkiem tego właśnie zjawiska. Zanosząc się nim stajemy się tą nieszczęsną małpą wytrąconą ze standardowego trybu zaskakującym widokiem. Nie istnieje w rzeczywistości coś takiego jak śmieszność, jest tylko dość głupio wyglądająca reakcja naszego organizmu na niespodziewane okoliczności – pobudzenie odpowiedniego neuronu w odpowiednich warunkach. Cała ideologia, którą ową reakcję później obudowujemy, to tylko próba racjonalizacji własnego zachowania – ale prawda jest taka, że im coś bardziej zaskakująco bez sensu (patrz Monty Python, Eddie Izzard lub zjazdy po drugach), tym bardziej będziemy bezradnie rechotać, bo zwyczajnie nic z tego nie rozumiemy.

Racjonalizacja to w ogóle osobny ośrodek naszej mózgownicy, desperacko starający się trzymać nas w całości od rana do wieczora. Zbierający miliony zewnętrznych bodźców na sekundę i próbujący podać je nam na tacy w postaci strawnego, jednolitego dania. To, co widzimy, to tak naprawdę przefiltrowana przez niego interpretacja licznie dobiegających do nas, kompletnie niezsynchronizowanych sygnałów z tysięcy receptorów w naszych źrenicach. To, co słyszymy, to jedynie odpowiednio przez niego odsiane podsumowanie tysięcy bezładnych szumów dobiegających do naszych bębenków. I wreszcie to, co myślimy i czujemy, to tylko mocno przez niego oszlifowana kompilacja reakcji na chaotyczne, zautomatyzowane pobudzanie milionów naszych neuronów. Więc może i spróbujemy czasem sobie wmówić, jak coś nas właśnie bardzo, ale to bardzo rozbawiło, bo jest takie bardzo, ale to bardzo śmieszne. W rzeczywistości jednak chodzić będzie jedynie o to, byśmy z łaski swojej dali znać reszcie małp, że znaleźliśmy banana.