This is the only activity where people go in saying: ‘How much do I have to work to be a grandmaster?’ Nowhere else in my life have I ever seen someone trying to pick up a hobby and wanting to be at the top ranking level. Only in chess.
Levy Rozman
W pełni rozumiem, skąd bierze się to przeświadczenie, bo sam je podzielałem, zanim spróbowałem swoich sił w tej grze. Przecież szachy to czysta matematyka a nie np. profesjonalny tenis wymagający sprawności fizycznej wspartej długotrwałym treningiem. Tutaj pojedynkują się jedynie umysły, a że reguły gry są relatywnie proste, wystarczy przed każdym ruchem spokojnie prześledzić wszystkie możliwości i wybrać tę w oczywisty sposób najlepszą. Jak trudne może to być? To, czego sobie jeszcze wtedy nie uświadamiałem, to fakt, że nawet przy tak prostych zasadach, możliwości przebiegu partii szachów jest teoretycznie więcej niż atomów we wszechświecie. W praktyce są to średnio trzy, cztery sensowne warianty na ruch, co jednak wciąż w zupełności wystarczy, by nie dało się ich objąć rozumem. Człowiek jest w stanie w jednym momencie rozważać do mniej więcej sześciu opcji jednocześnie (np. przeciętnie właśnie tyle zapamięta cyfr z numeru telefonu usłyszanego za pierwszym razem). Tymczasem w szachach samo żmudne omówienie wszystkich gałęzi możliwości kilku posunięć do przodu trwałoby za każdym razem wiele godzin. A już całej partii w szachy nie objęły dotąd najpotężniejsze komputery i najprawdopodobniej nie dokonają tego nigdy. Kiedy więc początkujący gracz zaczyna wreszcie pojmować ten bezmiar stojących przed nim wyborów przy jednoczesnym boleśnie odczuwalnym własnym umysłowym ograniczeniu, nie rzadko zaczyna używać tej gry po prostu jako metafory życia. Bo i w życiu musi się borykać z niemożliwie złożonymi decyzjami, i w nim też co rusz zaskakuje go wariant, który przegapił, choć miał go przed oczami.
Dla mnie nieustannie fascynującym zjawiskiem w szachach jest to, że po pewnym czasie najlepsze ruchy zaczyna się “czuć”. W nawet najbardziej skomplikowanych układach na szachownicy mistrzowie w kilka sekund intuicyjnie dostrzegają najlepsze rozwiązania i często otwarcie przyznają, że nie potrafią ich natychmiastowo uzasadnić, przez co też czasem niezbyt sami sobie ufają. Późniejsza żmudna analiza dowodzi jednak, że na ogół wybierają prawidłowo. W ich głowach, poza ich świadomością, błyskawicznie odbywa się wyćwiczona pamięciowa kalkulacja tysięcy wybiegających daleko w przyszłość możliwości, a oni poznają jedynie jej rezultat. To imponujące, jednak nie powinniśmy mieć wobec owych mistrzów kompleksów, ponieważ każdy z nas dokonuje na codzień podobnych genialnych wyczynów. Wystarczy przyjrzeć się staraniom inżynierów robotyki próbujących odtworzyć nasze tak banalne codzienne czynności jak podnoszenie ze stołu kubka z gorącą kawą czy łapanie lecącej piłki. Ilość wymaganych pomiarów i mikro-manewrów, by te złożone operacje przeprowadzić pomyślnie, jest tu nie mniej przytłaczająca niż w szachach, my jednak niespecjalnie musimy się na nich koncentrować. Od dziecka “czujemy” co należy robić i możemy co najwyżej patrzeć z politowaniem na zaawansowane roboty topornie naśladujące nasze inżynieryjne arcydzieła gracji.
Ta nieświadoma nauka skomplikowanych procesów zdaje się sięgać szeroko. Pierwszy raz zwróciłem na nią uwagę zaledwie kilka lat temu, gdy w trakcie składania mebli z IKEI odebrałem telefon i na kilka minut poświęciłem się konwersacji nie przerywając użerania się z bajzlem na podłodze. Po rozmowie ze zdumieniem zorientowałem się, że w jej czasie składanie szło mi niemal perfekcyjnie, co przy pełnym skupieniu wcześniej przychodziło mi z trudem. Wyglądało to trochę tak, jakby mój mózg wykonywał nadal całą pracę beze mnie, a wręcz nauczony wcześniejszymi próbami był ode mnie sprawniejszy i wystarczyło mu tylko nie przeszkadzać. Co było o tyle dziwnym spostrzeżeniem, że przecież mój mózg to wciąż ja?
Z biegiem czasu orientowałem się, że mam też ograniczoną świadomą kontrolę w znacznie ważniejszych i bardziej krytycznych sytuacjach. Mogę sobie mieć przekonania, coś uważać, myśleć i planować jedno, po czym niemal bezradnie obserwować, jak pod wpływem chwili mój mózg postanawia, wypowiada i czyni coś zupełnie innego. I niestety często już wcale nie jestem tak zadowolony z rezultatów. Dręczę się więc wyrzutami sumienia, obiecuję sobie poprawę i większą roztropność, by później znów przyglądać się samemu sobie z boku powtarzającemu te same błędy. Wydaje mi się, że przez ową frustrację wielu z nas dochodzi do zbliżonych wniosków, co już Platon w antyku. A mianowicie: gdyby tylko nasza racjonalna i rozumna świadomość mogła w pełni przejąć władzę nad tym impulsywnym, targanym emocjami ciałem, to z pewnością wszyscy stalibyśmy się lepszymi ludźmi?
Z pozoru zdaje się to być uzasadnione założenie, jednak moje przyziemne szachowo-meblowe doświadczenia podpowiadały mi zgoła coś innego. Wieloletnie mgliste przeczucia potwierdził mi wreszcie wspominany już tutaj psycholog ewolucyjny Jonathan Haidt i jego rewelacyjny “The Righteous Mind”. A że najchętniej wszystkim bym tę książkę kompulsywnie polecał, ostatecznie ulżę sobie wykładając jej tezy w reszcie tej notki, by do końca życia móc już w tym temacie zamilknąć.
Otóż według badań Haidta okazuje się, że wiara w racjonalny umysł władający ciałem to tylko złudzenie tego właśnie umysłu. Ani nie jest on tak racjonalny i potężny, jak chcielibyśmy myśleć, ani też owej upragnionej władzy nad ciałem nie jest w stanie zdobyć. Oraz przede wszystkim, niekoniecznie jest to dla nas zła wiadomość i być może właśnie przyswojenie jej ma potencjał uczynić nas wszystkich lepszymi w codziennych wzajemnych relacjach.
Zacznijmy od przyjrzenia się bliżej samym poglądom Platona, gdyż cała zachodnia kultura wydajemy się być nimi podskórnie przesiąknięta. Otóż twierdził on, że świadomość jest duszą zamieszkałą w doczesnym ciele, podarowanym ludziom nieśmiertelnym boskim pierwiastkiem. Czyni to racjonalny umysł doskonałością uwięzioną w niezbędnej do ziemskiego życia ułomnej powłoce, nęcącej go ku niskim popędom, które musi nauczyć się poskromić. W dialogu Timajosa możemy przeczytać o ludziach tak:
Jeżeli nad tymi rzeczami zapanować potrafią, będą mogli żyć w sprawiedliwości, a jeśli one zapanują nad nimi, w zbrodni. Kto czas odpowiedni przeżyje dobrze, ten znowu pójdzie mieszkać na gwieździe, do której prawnie przynależy, i życie będzie miał szczęśliwe i takie, do którego nawykł. A kto na tym punkcie pobłądzi, ten przy drugich narodzinach przybierze naturę kobiety.
Kłopot w tym, że współczesnej medycynie znani są ludzie z marzeń Platona – idealni racjonaliści odcięci od swych intuicji i instynktów przez najzwyklejsze fizyczne uszkodzenie mózgu. Dokonują oni wyborów wyłącznie na chłodno, bez emocji, poprzez świadomą analizę. I są w tym beznadziejni. Niczym wiecznie rozpoczynający naukę szachista, są przytłoczeni nadmiarem możliwości, więc doznają stałego paraliżu decyzyjnego i cierpią na chroniczne wycieńczenie wytężoną pracą umysłową, co upośledza ich procesy myślowe nawet w najprostszych możliwych przypadkach.
Świadomy racjonalny umysł w rozumieniu antycznego filozofa zwyczajnie nie nadaje się więc do dokonywania wyborów. Tymczasem przetrwanie wymaga setek tysięcy szybkich decyzji dziennie, dużych i małych. Przetrwaliśmy, bo w większości podejmowane są one poza świadomością. My je tylko “czujemy”. Rodzi się więc pytanie, po co ewolucja w ogóle dała nam świadomość? I czym ona właściwie jest, jeśli nie ośrodkiem decyzyjnym?
Haidt proponuje model umysłu w postaci jeźdźca na słoniu. Jeździec to racjonalna świadomość, mała istota siedząca na grzbiecie wielkiego słonia reprezentującego z kolei całą resztę umysłu, określaną pogardliwie przez Platona “pasjami”. Jeździec ma bardzo ograniczoną kontrolę nad kierunkiem marszu słonia. Ale rolą jeźdźca nie jest nadawanie kierunku, lecz tylko racjonalizowanie decyzji zwierzęcia – bycie swego rodzaju pijarowcem, czy też jego rzecznikiem prasowym. Ma on przekonująco uzasadniać wybory słonia przed resztą świata (w tym przy okazji przed sobą), samemu będąc jedynie ich biernym obserwatorem. Widząc że słoń przechyla się w lewo, jeździec natychmiast zacznie twierdzić, że sam zawsze planował skręcić w lewo, bo to powszechnie i obiektywnie uznana za najlepszą droga. Co nie powstrzyma go przed wygłaszaniem przeciwstawnych twierdzeń pięć sekund później, gdyby słoń jednak ostatecznie udał się w prawo. Zaskakująco łatwe jest też przyłapanie jeźdźca na tej chwiejności poglądów.
To właśnie przez nią wydaje nam się, że otaczają nas głównie masy odpornych na racjonalne argumenty hipokrytów, podczas gdy sami trwamy w przekonaniu o własnej cnocie i zdrowym rozsądku. Kiedy wreszcie to tamci przejrzą na oczy? Cóż, jesteśmy zaledwie pierwszą ofiarą własnej propagandy. Wciąż jednak nie odpowiada to na pytanie o przydatność racjonalizującej świadomości z ewolucyjnego punktu widzenia.
Odpowiedzią zdają się być społeczności. W odróżnieniu od obcych nam błądzących owieczek, my wiernie podążamy za naszym oświeconym stadem słoni. Zgrana grupa wielu osób potrafi znacznie więcej niż taka sama liczba indywidualistów. Poprzez sprawne zarządzanie i nadzór można skoordynować działania dziesiątek, jeśli nie setek ludzi, ale wspólne przekonania są w stanie nakłonić do współpracy nawet i kilka milionów. W ich przypadku nie ma już potrzeby pilnować, by pojedynczy członek społeczności wykonał konkretne zadanie – sam się go podejmie, skoro uwierzył w jego konieczność. A perswazja i utwierdzanie stada we wspólnych poglądach to właśnie rola jeźdźców, wyspecjalizowanych w tej sztuce od pokoleń.
No dobrze, ale w takim razie czemu zgraja propagandzistów podatnych równocześnie na cudzą indoktrynację to nie jest zła wiadomość? Bo najwyraźniej społeczności po prostu się sprawdzają. Potrzebujemy się nawzajem, by jako społeczność móc być możliwie najbardziej racjonalnymi. Samodzielnie natomiast jesteśmy ułomni jak cała reszta tej nieszczęsnej doczesnej powłoki.
By to zilustrować przykładem, wróćmy na koniec do naszej nieśmiertelnej metafory życia. Najlepszy szachista wszech czasów żyje obecnie i nazywa się Magnus Carlsen. Nie zdobył tego miana, bo przesiadywał w piwnicy z szachownicą i sam rozpracowywał najlepsze odpowiedzi na każde zagranie. Grał z innymi i masowo przegrywał, bo tamci potrafili dostrzec luki w jego rozumowaniu, na które on sam był ślepy. Przeczytał sporo książek i słuchał wielu mentorów, nabywając wiedzę z doświadczeń całego tłumu kroczących przed nim mistrzów tej i innych dyscyplin. I wreszcie konkurował w organizacji zrzeszającej wszystkich żyjących profesjonalistów. Jego geniusz i sława nie są więc samorodkiem, tylko owocem całej wiekowej historii tej gry i współtworzących ją dotychczas pasjonatów.
Magnus zrezygnował właśnie z kolejnej obrony tytułu mistrza świata, mimo że wcale nie wybiera się na emeryturę i nadal namiętnie grywa zarówno w prestiżowych turniejach jak i przypadkowych parkach dla przyjemności. Tytuł jest mu już niepotrzebny – dostatecznie przekonał sam siebie i resztę ludzkości, że jest najlepszy. I to w czasach, kiedy dzięki dostępnej mocy obliczeniowej upokorzyłby go przy szachownicy dowolny komputer, telefon komórkowy czy pralka. Nie ma to jednak znaczenia. Szachy to nie czysta matematyka. To czysta psychologia. I z pokolenia na pokolenie stają się tylko coraz piękniejszą grą.